Strona główna
Internetowej
Gazety Katolików

Stanisław Krajski

Rozmawiałem z O. Tadeuszem Rydzykiem

Dokładnie dziś, w dniu 28.10.2002 r., a więc w dniu imienin Ojca Tadeusza Rydzyka, Założyciela i Dyrektora Radia Maryja ukazała się książka pt. „Ojciec Tadeusz Rydzyk. Tak-tak, nie-nie. Z Założycielem radia Maryja rozmawia dr Stanisław Krajski”.

Chciałem skorzystać z okazji i życzyć Ojcu dalszej łaski Bożej, długiego życia (przynajmniej 150 lat), zdrowia, siły, determinacji, a przede wszystkim tego, by osiągnął postawione przed sobą cele. Te ostatnie życzenia to są również zrazem życzenia lepszego jutra dla Polski i polskiego Kościoła. Do życzeń przyłącza się Maria Kominek OPs.

To były bardzo trudne i faktycznie wciąż niedokończone rozmowy. Ojciec Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia Maryja jest, jak sądzę, jednym z najbardziej zapracowanych ludzi na świecie. Jestem tego świadkiem. Gdy zaproponowano mi przeprowadzenie z nim wywiadu-rzeki myślałem, że wystarczy kilka tygodni. Formuła miała być przecież prosta. Rozmawiamy, a nasza rozmowa jest nagrywana. Ktoś to potem przepisuje. Ja to poprawiam, redaguję i koniec. Trzy minuty rozmowy to jedna znormalizowana strona maszynopisu. Ile stron może mieć taki wywiad-rzeka? 100, 150, 200? Nawet jeśliby to było 200 stron to jest to zaledwie 600 minut, a więc 10 godzin. Powiedzmy, kombinowałem sobie, że będziemy rozmawiali 4 godziny dziennie, tylko jeden raz w tygodniu. Po 4 spotkaniach, a więc po miesiącu to byłoby już ponad 300 stron. Załóżmy, że zrobiłbym z tego właśnie 200 stron dokonując pewnych skrótów i korekt. Całość nie mogłaby mi zając więcej niż 2 miesiące. To teoria. A jaka była praktyka?

Spotykaliśmy się prawie dwa lata. Przerwy pomiędzy poszczególnymi spotkaniami trwały niekiedy kilka miesięcy. Ojciec po prostu nie miał wtedy czasu. Zawsze było coś ważnego, nie cierpiącego zwłoki. Niekiedy przez kilka miesięcy Ojciec nie mógł wygospodarować nawet godziny. Gdy przychodził dzień spotkania i zjawiałem się w Toruniu wiedziałem, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Żadne chyba nasze spotkanie nie zaczęło się o czasie. Zawsze coś „wyskakiwało”, coś się waliło, była jakaś ważna sprawa, coś trzeba było natychmiast rozstrzygnąć, z kimś się „na chwilę”, „w przelocie” spotkać.

Na początku czekałem na Ojca w swoim pokoju, pokoju, który mi przydzielono żebym miał gdzie czekać, spać, odpoczywać. Czekałem i czekałem. Potem się „wycwaniłem” i czatowałem na Ojca na dole w recepcji Radia, albo w Domu Słowa, gdy tam przebywał. W Domu Słowa jednym okiem patrzyłem na windę, drugim, na schody. Widziałem jak Ojciec pojawiał się i znikał gdzieś się spiesząc, często wprost biegł.

Gdy już był wolny, już zbliżał się do mnie spokojny jak zawsze i uśmiechnięty ktoś zagradzał mu nagle drogę i mówił np.: "Proszę Ojca. Przyjechałem z drugiego końca Polski. Jechałem całą noc. Czekam na Ojca już 10 godzin, a musze zaraz wracać do domu. Mam bardzo ważna sprawę. Tylko minutkę.” Ojciec mówił: „Oczywiście”. Ta minutka trwała potem godzinę albo dwie, a gdy się kończyła pojawiał się ktoś nowy z podobną sprawą. Mogli to być ludzie, którzy mieli faktycznie ważne sprawy. Mogli to być jednak także tacy, którzy tylko chcieli Ojca zobaczyć. Porozmawiać chwilę oczekując, że Ojciec da im siłę, że da im nadzieję, że to spotkanie coś zmieni w ich życiu na lepsze. W tych ludziach, ich twarzach, gestach i słowach było coś takiego, co powodowało, że Ojciec, i nie dziwie się temu, nie potrafił im odmówić.

Tak więc często spotykaliśmy się późnym wieczorem, często koło północy. Ojciec był wykończony, wymizerowany. Pod jego oczami znaczyły się cienie jak u człowieka chorego. Nadrabiał miną. Mówił: „No to parę godzin sobie porozmawiamy.”. Po godzinie wiedziałem, że już nic z tego nie będzie. Ojciec był tak zmęczony, że trzeba byłoby być sadystą żeby dalej go męczyć. Ktoś powie: „No, ale mieliście tę godzinę, a więc 20 stron tekstu”. Ta godzina to też była teoria. Ktoś wciąż przeszkadzał. A to ważny telefon z USA. A to nie cierpiący zwłoki problem, który może rozstrzygnąć tylko sam Ojciec Dyrektor. A to ktoś ma jakieś pytanie, na które Ojciec musi natychmiast odpowiedzieć. Życie w Radio toczy się nieprzerwanie, praktycznie przez 24 godziny. Oczywiście pomiędzy północą, a szóstą rano jest z reguły spokojniej. Niekiedy wydaje się nawet, że radio śpi. Ale mogą to być tylko pozory albo tylko chwila. I nagle, niespodziewanie coś się dzieje. Zaczyna się ruch, życie. Ojciec zawsze jest w jego sercu niezależnie od tego czy tego chce czy nie.

Mam trzech synów. Był taki czas, że wszyscy byli małymi dziećmi. Był to radosny czas, ale był to i wielki trud. Dzieci nie mogą obyć się bez rodziców. Są bardzo absorbujące. Wciąż potrzebują pomocy, pocieszenia, zachęty. Wciąż pytają. Wciąż mają jakiś problem. Radio Maryja jest jak rodzina. Matką jest Matka Boża obecna w kaplicy w Obrazie Jasnogórskim i w wielu obrazach i figurach podarowanych Radiu i Ojcu przez ludzi z całego świata. Pracownicy Radia - jej dzieci „męczą” Ją wciąż. Zawsze ktoś klęczy w kaplicy albo zatrzymuje się na chwilę przed którąś z Jej podobizn. Matka w wielu sprawach im pomaga. Często jednak zwracają się też do Ojca, którym jest oczywiście Ojciec Dyrektor. Wciąż go potrzebują, wprost nie mogą bez niego żyć. To wielki problem (ale i zapewne wielka radość) Ojca. To był też mój wielki problem. Ktoś wciąż przerywał nasze rozmowy, odrywał od nich Ojca. Każda praktycznie nasza rozmowa była niedokończona.

Jak Ojciec był cały czas w Toruniu to jeszcze nie był wielki kłopot. Zawsze posuwaliśmy jakoś sprawę do przodu. 10 minut rozmowy, 20 minut. To już był sukces. Zdarzało się jednak, że Ojciec musiał nagle wyjechać – do Warszawy, Rzeszowa, Berlina czy Chicago. Jeśli przed wyjazdem nie zdążyłem do niego dotrzeć mogłem już tylko czekać na jego powrót lub wracać do domu. Jeśli zdążyłem go złapać jechałem z nim tak długo jak się dało, a więc tyle ile trwała jazda samochodem. Gdy wyjeżdżałem do Torunia na rozmowy z Ojcem i dzwoniłem, po jakimś czasie do domu, do żony, nauczona doświadczeniem pytała się: „Gdzie jesteś?” A ja odpowiadałem: „w Toruniu” albo „w Katowicach” albo: „Nie wiem gdzie. Jakieś małe miasto. Nie pamiętam jego nazwy.” Zdarzało się, że jechałem gdzieś z Ojcem na krótko, czekałem na niego i potem wracaliśmy razem prowadząc rozmowy w samochodzie. Tam przerywane były one przez dziesiątki telefonów. Telefony to był odrębny koszmar.

Problemem dla mnie tak w Toruniu, ale jeszcze bardziej poza nim był stosunek Ojca do ludzi. Ojciec nie potrafi przejść obojętnie obok człowieka. Widać, że kocha ludzi. Zawsze zagadnie, pogłaszcze po włosach, niekiedy przytuli. Czasami, nie tak rzadko, porozmawia, wysłucha. Nigdy wtedy nie daje do zrozumienia, że się spieszy. Nigdy nie chce nikogo obrazić albo choćby tylko spowodować żeby było komuś przykro, nawet trochę, nawet odrobinę.

Pamiętam taką jazdę do jakiegoś małego miasteczka na jakieś kościelne uroczystości lokalne, podczas której w pewnym momencie musieliśmy przerwać rozmowę bo Ojciec dosłownie zwijał się z bólu. Bolała go wątroba. Twarz wykrzywiało mu cierpienie. Gdy dojechaliśmy wysiadł z samochodu uśmiechnięty, rozpromieniony. Ludzie cisnęli się wokół, a on rozdawał uśmiechu jak kwiaty. A ja wiedziałem, że zaciska z bólu zęby. Po dwóch godzinach uroczystości się skończyły i Ojciec opuścił kościół. Mieliśmy natychmiast wracać do Torunia. Na drodze Ojca do samochodu stanęli nam strażacy. Ojciec „musiał” z nimi porozmawiać. Potem podeszli policjanci. Potem była grupka młodzieży. Gdy Ojciec już był jedną nogą w samochodzie dobiegła do nas grupka ludzi w średnim wieku. Zadyszani, nieśmiało wyrazili swoja prośbę: „W remizie strażackiej jest kolacja dla wszystkich przyjezdnych. Jest tam też dużo miejscowych. Wszyscy liczyli, że tę kolacje Ojciec zje z nimi. Chyba Ojciec ich nie zawiedzie?” Ojciec wysiadł z samochodu i uśmiechając się promiennie powiedział: „Oczywiście, że zjem z wami kolację.” Siedziałem w remizie strażackiej obok Ojca przy długim stole przy którym siedziało kilkadziesiąt, a może kilkaset osób i patrzyłem z przerażeniem jak nakładają mu na talerz bigos i smażona kiełbasę. Chciałem coś powiedzieć, ale Ojciec mnie szybko uciszył. Gdy po godzinie siedzieliśmy w samochodzie zmierzając w stronę Torunia i gdy Ojciec znowu zwijał się z bólu zapytałem tylko: „Po co Ojciec jadł bigos i kiełbasę?” „Jak to po co – oburzył się – przecież na pewno ci ludzie byliby zranieni gdybym odmówił. Gdybym powiedział, że boli mnie wątroba mogliby to uznać za wymówkę.”

Zdarzało się że Ojciec znikał w tajemniczy dla mnie sposób. Ktoś dzwonił do mnie z Torunia, że Ojciec będzie wolny danego dnia o określonej godzinie. W takich razach jadąc w tym umówionym dniu na Dworzec Centralny z reguły dzwoniłem do Radia lub wprost do Ojca na komórkę prosząc o potwierdzenie. Raz popełniłem błąd i nie zadzwoniłem. Gdy dojechałem do Torunia zadzwoniłem na komórkę Ojca. Ojciec odebrał telefon natychmiast. „Jestem już w Toruniu” – powiedziałem. „Tak?” – zdziwił się Ojciec – „A ja jestem w Nowym Jorku. Jutro będę w Toruniu.”

Najlepiej pamiętam, oczywiście, naszą ostatnią, końcową rozmowę, która odbyła się w połowie czerwca 2002 r. Opowiem o niej bo była typowa, podobna do poprzednich. Właśnie byłem piąty dzień w drodze. Jakoś tak się złożyło, że dzień po dniu miałem wykłady w różnych miastach polski od Katowic po Gdańsk. Był koniec tygodnia. Jechałem pociągiem z Prabut do Warszawy i odebrałem telefon, że Ojciec będzie miał wolny czas w niedzielę od 12.00 i chciałby te rozmowy wreszcie skończyć, że znajdzie na nie dużo czasu. Powiedziałem: „Dobrze”. Wieczorem uświadomiłem sobie jednak, że nie wytrzymam, że musze trochę odpocząć, a jeśli będę miał być na 12.00 w Toruniu to będę musiał zerwać się o świcie. Zadzwoniłem do Radia i powiedziałem: „Będę o 14.00. Ojciec na pewno się spóźni.” To był mój błąd, takie chwilowe osłabienie woli. Okazało się, że Ojciec miał czas już od dwunastej, ale o 14.00 już go nie miał. O 15.00 była Msza Święta w Domu Słowa. Ojciec miał odprawiać. Czekaliśmy na Ojca 15 minut. Potem pojawił się o. Król przeprosił za nieobecność Ojca Dyrektora stwierdzając, że zatrzymały go ważne sprawy i rozpoczął odprawiać Mszę. Gdy Msza się kończyła wszedł Ojciec Rydzyk. Po Mszy jednak zniknął. Swoim obyczajem czatowałem na niego tym razem przed Domem Słowa. Była piękna pogoda. W pewnym momencie moją uwagę zwrócił śpiew ptaka. Zacząłem szukać go wzrokiem w koronie drzewa. Gdy spuściłem wzrok zobaczyłem tylko plecy Ojca dobiegającego do samochodu, który natychmiast ruszył. Wbiegłem do Domu Słowa. Okazało się, ze Ojciec za kilka minut będzie prowadził program. Przemieściłem się do Radia i zacząłem warować w recepcji. Dowiedziałem się jednak, że Ojciec opuści studio za godzinę. Zainstalowałem się więc w swoim pokoju. Około 18.00 zszedłem na dół i zobaczyłem na telewizyjnym podglądzie, że Ojciec opuszcza studio. Jednak się go nie doczekałem. Gdzieś zniknął. Wreszcie około 19.00 spotkaliśmy się w jadalni na kolacji. Było tam parę osób, więc i parę problemów. Kolacja się przeciągnęła i właściwe, nasze „niedokończone” rozmowy rozpoczęły się w jednym z pokojów na górze około 21.00. Przerwało je z pięć osób i z cztery telefony, w tym jeden dłuższy z USA. Około 23.00 Ojciec wyglądał jak z krzyża zdjęty i stwierdził: „Już nie mogę.” Umówiliśmy się na 10.00 następnego dnia. Udało się nam jednak porozmawiać pomiędzy 12.00 a 14.00. O 15.00 Ojciec miał jechać do Łodzi. Przemieściliśmy się do Domu Słowa gdzie miał jeszcze „trzy minuty” z kimś porozmawiać. Te „trzy minuty” trwały 90 minut. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu. Pędząc przez wyboiste szosy kończyliśmy książkę.

Gdy mijaliśmy Zgierz i zaczęliśmy wjeżdżać do Łodzi wybiła godzina 18.00, godzina, o której rozpoczynała się Msza Święta, którą Ojciec miał koncelebrować. Kierowca zadzwonił do organizatorów przekazując prośbę Ojca by rozpoczęto Mszę bez niego bo jest dopiero za Zgierzem. Potem włączył Radio Maryja. Usłyszeliśmy głos jakiegoś księdza, który mówił: „Ojciec Rydzyk jest już bardzo blisko. Będzie koncelebrował Mszę Świętą. Czekając na niego zaśpiewajmy kilka pieśni.” Jechaliśmy bardzo szybko. Gdy jednak kierowca usłyszał te słowa jeszcze przyspieszył. „Zostało nam już tylko zakończenie” – powiedziałem do Ojca i włączyłem magnetofon. To była jedyna, zresztą krótka, rozmowa, którą udało nam się zakończyć.

Te nasze rozmowy bardzo utrudniała pokora Ojca. Nie chciał mówić. Mówił, że to co mówi jest takie oczywiste, nieciekawe, mało ważne. Musiałem go przekonywać, że tak nie jest. Dobrze jeszcze było gdy prowadziliśmy rozmowę w samochodzie i ktoś z nami jechał, jakiś poseł, profesor. Wtedy odwoływałem się do nich. Wspomagali mnie. Mówili: „Trzeba wydać tę książkę. To jest ważne, co Ojciec mówi”.

Najspokojniejsze, najrzadziej przerywane były rozmowy właśnie w samochodzie. Przejechałem z Ojcem pół Polski, latem, wiosną, jesienią i zimą. W jednym z rozdziałów Ojciec odwołuje się do pięknego zimowego krajobrazu, który widzieliśmy za oknem. Niekiedy jechaliśmy podczas ulewnego deszczu, często w nocy. Czasami gdzieś zajeżdżaliśmy „po drodze”. Tak poznałem Madzię Buczek.

Są różne techniki tworzenia wywiadu-rzeki. Często ten kto go przeprowadza ma gotowe, zapisane, przemyślane pytania. Próbowałem tego na początku naszych rozmów, ale to się nie udawało. To Ojciec nadawał ton i kierunek rozmowie. Ja tylko mogłem rzucać temat, zadawać pytania najbardziej ogólne. Potem podążałem za Ojcem dopytując go w miarę jak rozmowa poruszała się w jakimś kierunku.

Wielu prowadzących wywiady-rzeki ingeruje językowo, redakcyjnie, a nawet merytorycznie w wypowiedzi swoich rozmówców i zmusza ich do tego, by również dokonywali ingerencji w tekst już zapisany i wstępnie zredagowany, żeby je poprawiali, coś dodawali, coś odejmowali. Po takich obróbkach wywiad rzeka wygląda jakby toczył się na piśmie, a nie był zapisem rozmowy. Być może, że w niektórych wypadkach tak jest. Pytający pyta na piśmie. Odpowiadający na piśmie odpowiada.

Z Ojcem takie czy jakiekolwiek innego ingerencje w wywiad by nie przeszły. To bardzo dobrze. Szybko zorientowałem się, że najlepiej będzie gdy do druku przygotujemy minimalnie „obrobiony” tekst będący bardziej stenogramem niż tworem dziennikarskim.

Tekst ten bowiem ma kilka wielkich zalet. Poznajemy w nim, po pierwsze, Ojca Rydzyka, takim jakim jest. W tym tekście mówi wprost do nas. Jest to zapis jego wypowiedzi. Po drugie, dzięki temu, że ingerencji redakcyjnych było niewiele tekst ten zachował znamiona świadectwa. A jest to świadectwo. Prezentowany w nim głos jest bowiem nie tylko głosem rozumu ale i głosem serca. To przede wszystkim głos miłości, miłości do Boga, Jego Matki, do Kościoła, do Polski, do Polaków, do innych ludzi w tym także wrogów Radia, wrogów Kościoła, wrogów Polski.

Dziś, używając sformułowania św. Katarzyny ze Sieny, grzech zaćmił umysły ludzi. Chyba łatwiej dotrzeć do wielu z miłością niż argumentami. W wypowiedziach Ojca nie brakuje ani jednego ani drugiego.

Po trzecie książka ta jest dokumentem, dokumentem dla Radia Maryja, dokumentem dla Polski, dokumentem epoki. Myślę, ze to dokument ważny, z którego skorzystają również przyszłe pokolenia.

Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w jego powstaniu, że przyczyniłem się do tego, że powstał, a tym samym jakoś przyczynię się do wszystkich tych jego dobrych owoców, które z pewnością się pojawią.