Strona główna
Internetowej
Gazety Katolików

Poniżej prezentujemy 103 wybrane „Notatki o kulturze” Stanisława Krajskiego, które ukazywały się w przeciągu ostatnich 3 lat w „Naszym Dzienniku”

  1. "Amerykańska papieżyca"
  2. Czy AWS propaguje astrologię?
  3. O książce raz jeszcze
  4. Cmentarzyska kultury
  5. Piękno czy oryginalność
  6. Narodziny paranoi
  7. Muzea XXI wieku
  8. Upadek uniwersytetów – upadek kultury i cywilizacji.
  9. Kultura żmij czyli blizna po matce
  10. Świat według Smirnoffa
  11. Kultura napalonych małolatów
  12. Bastylia: mit i symbol
  13. Bastylia: masoni w polskiej szkole
  14. Kretyn w klatce
  15. Winnetou i liberalizm
  16. Feminizm w polskiej literaturze
  17. Kultura i Święta Inkwizycja
  18. Kultura absurdu
  19. Demoralizacja i literatura polska
  20. Czy w Polsce jest polska telewizja?
  21. Kultura i śmieci
  22. Kultura szlachecka
  23. Disco-polo i kultura ludowa
  24. Globalizacja i kultura
  25. Nowe wynarodowienie
  26. Czy demokracja jest święta?
  27. Papież i Bono
  28. Elity i kultura
  29. Totalitaryzm w kulturze
  30. „Polski” teatr
  31. Znowu „Amerykańska papieżyca”
  32. Symbol daje do myślenia
  33. Codzienna magia
  34. Kto nam odebrał zadowolenie z własnego ciała?
  35. Kultura i cwaniactwo
  36. „Kultura” reklamy
  37. „Świat ma nową religię...”
  38. Elegancja i plastikowe naczynia
  39. Co się dzieje z książka katolicką?
  40. Ideologia i uniwersytety
  41. Kultura i bestsellery
  42. Zabawki i kultura
  43. Kłamstwo w kulturze
  44. Grzech śmiertelny piosenkarzy
  45. Rydzyk z Ełku
  46. Bóg pojawił się w operze
  47. Śmietnik w głowie
  48. Telewizja publiczna i kultura
  49. Film i upadek kultury – „Uśmiechnij się”
  50. „Święty nie ma czasu”.
  51. Delegalizacja Świętego Mikołaja
  52. Piękno i XXI w.
  53. „Nie jestem konsumentem. Jestem człowiekiem.”
  54. Kultura wściekłych krów
  55. Ile kobiety zostanie w kobiecie?
  56. Kultura i ogórki małosolne
  57. Skąd biorą się złodzieje?
  58. Manipulacja w kulturze
  59. Kultura, piękno, dobro i prawda
  60. Wolność kultury
  61. Piosenka jest dobra na wszystko
  62. Pustka w filmie
  63. Harry Potter – dyskretny urok New Age
  64. Literatura piękna i Harry Potter
  65. Harry Potter i czarna magia
  66. Harry Potter i książka katolicka
  67. Czytajmy Kraszewskiego
  68. Czy rządzą nami alkoholicy?
  69. Czy Żydzi potrzebują Chrystusa?
  70. „Suki obronne”
  71. Antychryst w Warszawie
  72. Granice wolności
  73. Piękno w naszym życiu
  74. Arystokracja i kultura
  75. Wolność kultury
  76. Synteza wiary i kultury
  77. Manipulacja w kulturze
  78. Kultura, piękno, dobro i prawda.
  79. Telewizja publiczna i kultura
  80. Owsiak i kultura
  81. Kim był Bruno Schultz?
  82. Wakacje z poezją
  83. Nie szata zdobi człowieka?
  84. Kultura i klasa średnia
  85. Kultura i mądrość
  86. Poczytaj mi babciu
  87. Wakacje z kulturą
  88. Muzyka w służbie manipulacji
  89. Czy dzieci mają kaca?
  90. Schyłek kultury Zachodu
  91. Subkultura konsumpcji
  92. Religia konsumpcji i nowa kultura
  93. Unia Europejska i kultura polska
  94. Neuroteologia - schyłek współczesnej kultury
  95. Kultura i nowe wynarodowienie
  96. Kultura czy subkultura?
  97. Mieszczanin jaskiniowcem
  98. Socjalistyczne źródła liberalizmu
  99. Kultura i ignorancja
  100. „Mistrz i Małgorzata” i... SLD
  101. Jaka to kultura?
  102. Kłamstwo w kulturze
  103. Kultura pychy

    "Amerykańska papieżyca”

    Kilka lat temu jeden z dziennikarzy opisał następujące wydarzenie. Do zarządzającego Dworcem centralnym w Warszawie przybiegł zadyszany i przerażony kolejarz: "Szefie w księgarniach na terenie naszego dworca sprzedają Szatańskie wersety". "Szef" zareagował natychmiast: "Biegnij i powiedz im, żeby to wycofali, bo jeszcze ci islamiści wysadzą nam dworzec w powietrze." Kolejarz pobiegł. Wrócił jednak uspokojony po paru minutach: "Szefie to nie są Szatańskie wersety islamu tylko Kościoła katolickiego." Dyrektor dworca natychmiast się uspokoił: "No to nie mamy co się martwić. Katolicy to spokojni ludzie."

    Tak na marginesie. Trzeba by tu zadać pytanie: Czy rzeczywiście brak reakcji ze strony katolików związany był z ich "spokojem" czy raczeh z ich religijną obojętnościa?

    Nie to jest jednak tematem naszych rozważań. Kolejarze mówili o książce Esther Vilar pt. "Amerykańska papieżyca" wydanej przez Interart w 1995 r. Książkę tę ostatnio udało mi się nabyć za grosze w księgarni taniej książki. Przeczytałem ją uważnie i, mogę powiedzieć, z pewną satysfakcją.

    Książka jest, co prawda, bluźniercza. Aż dziw, że przez lata zalegała bez żadnej reakcji półki księgarskie w kraju, o którym mówi się wciąż, że jest katolicki. Książka ta jednak godna jest uwagi ze względu na dwie zawarte w niej myśli.

    Kościół opisany w tej książce (która jest mową intronizacyjną pierwszej "papieżycy") ma już niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. To mieszanina liberalizmu, elementów doktryn lewicowych i pogańskich. "W tej mowie intronizacyjnej chciałam pokazać, jakie skutki musiałaby za sobą pociągnąć stopniowa liberalizacja i zubożenie Kościoła katolickiego, i spytać postępowców, czy te skutki rzeczywiście są pożądane i czy w razie potrzeby dałyby się odwrócić."

    Myślę, że warto tę książkę nabyć i podarować znajomemu "postępowcowi". Niech spróbuje odpowiedzieć, w swoim sumieniu, na te pytania.

    Vilar uważa, że to co najbardziej zagraża ludzkości to wolność rozumiana w znaczeniu "róbta co chceta". Wolność ta, według autorki, niszczy ludzi duchowo, moralnie i fizycznie. Trzeba ją więc jakoś pozytywnie ograniczyć. "Ponieważ tak czy owak potrzebują czegoś, co ich uratuje przed własną wolnością - mówi "papieżyca" - lepiej, ażeby wpadli w nasze ręce, niż w ręce dyktatorów." Vilar tak to komentuje. Dobra religia, religia, której ludzie potrzebują, która coś im da musi być surowa i niekontrolowana z zewnątrz.

    Autorka jest osobą niewierzącą, sceptyczką i cyniczką. Jednak w pewnym momencie stwierdza: "Gdyby sytuacja zmusiła mnie do wybrania którejś z religii kolektywnych, na pewno zdecydowałabym się właśnie na tę religię (Vilar mówi wyraźnie o katolicyzmie podkreślając, że protestantyzm "nie wchodzi w grę").

    Autorka wkłada w usta swojej "papieżycy" wiele racjonalnych argumentów.

    Warto przedstawić je tym, którzy pozstając, jeszcze, w łonie Kościoła wciąż wychwalają pod niebiosa inne wyznania czy religie i chą upodobnić do nich naszą wiarę.

    Czy AWS propaguje astrologię?

    Jak pisałem już o tym wielokrotnie żyjemy w czasach konfrontacji dwóch kultur: chrześcijańskiej i pogańskiej. Ta pierwsza istniejąca w Europie od dwóch tysięcy lat głosi cywilizację miłości, promuje takie wartości jak prawda, dobro i mądrość. Mądrość związana jest z rozumem funkcjonującym zgodnie ze swoją naturą, a więc rozumem, dla którego podstawowym kryterium jest realna rzeczywistość, a więc mówiąc inaczej fakty, które się obiektywnie stwierdza, rozumie, odnajduje ich przyczyny i skutki. Stąd jedna z podstawowych prawd głoszonych przez Kościół, ostatnio podkreślanych przez papieża Jana Pawła II o zgodności rozumu i wiary (świat jako dzieło Boże jest również Bożym objawieniem; trzeba go więc zawsze brać pod uwagę). Kultura chrześcijańska jest kulturą, w której najważniejsze są osoby. Pierwszą i najważniejszą z nich jest Bóg (albo raczej trzy osoby Boże).

    W kulturze pogańskiej teoretycznie najważniejszy jest człowiek. To on jest w niej Bogiem. Jako Pan i Prawodawca świata decyduje o wszystkim, również o tym kim jest i kim (lub czym) są inni ludzie. Dlatego jest coraz więcej osób, które nie są przez nią traktowani jako ludzie. Kultura ta promuje relatywizm poznawczy i moralny (nie ma prawdy i dobra bo każdy sobie je wymyśla). Rozum, jeżeli jest w niej ceniony, traktowany jest jako narzędzie twórcze lub instrument uzasadniania dogmatów pogańskich. Skutkiem tego jest irracjonalizm i odrywanie się od rzeczywistości. Przykładem, swego rodzaju wierzchołkiem góry lodowej, często początkiem „nawrócenia” na pogaństwo czy początkiem myślenia według jego zasad jest astrologia, która zasadza się na wierze w wielobóstwo i panteizm (wszystko jest absolutem), i która w świetle rozumu działającego zgodnie ze swoją naturą, a więc odwołującego się do faktów jest kosmiczną bzdurą. Kto upowszechnia astrologię ten upowszechnia w pierwszym rzędzie to, co zawsze w kulturze chrześcijańskiej nazywało się ciemnota i zabobonem.

    Mam w ręku los loterii o nazwie „Zodiak”, za która stoi Totalizator Sportowy Sp. z o. o, a więc instytucja, która o ile wiem, jest poda kontrolą państwa. W loterii tej można wygrać 500 tys. zł. Gdy wchodzimy do kolektury Totalizatora Sportowego i prosimy o los osoba tam zatrudniona pyta: „A jaki znak zodiaku” (na każdym losie jest jakiś znak zodiaku; można sobie wybrać „swój”). Gdy kupowałem taki los na potrzeby tego artykuliku i powiedziałem: „Obojętne” przedstawiciel Totalizatora Sportowego był zaskoczony. ”Jak to? Tak na chybił trafił?” – zdziwił się. „A jak postępują inni?” – zapytałem. „Prawie wszyscy biorą swój znak.” – odpowiedział.

    Ręce opadają. Czyżby w Polsce było tylu pogan. Ktoś powie; „Chyba pan przesadza? To tylko taka zabawa.” Otóż nie. Z pewnością nie. A jeżeli nawet to bardzo niebezpieczna. Wielu „ortodoksyjnych” pogan, którzy byli kiedyś ortodoksyjnymi katolikami straciło dusze przez astrologię. Świadectwo o ty daje chociażby autor książki „Czego nie powie mi horoskop?”, książki, która wyszła parę lat temu i która, podkreślmy to, posiada imprimatur. Człowiek ten nie tylko został, przez astrologię, poganinem ale wpadł również wprost w ręce szatana.

    Totaklizator Sportowy upowszechnia astrologię, a więc ciemnotę, zabobon, wiarę w wielobóstwo. Totalizator Sportowy służy też w ten sposób szatanowi. AWS, formacja niby chrześcijańska, za to politycznie i moralnie odpowiada choćby poprzez to, ze nie reaguje na ten skandaliczny fakt.

    I jeszcze jedno. Gdy ktoś zapyta Ciebie Szanowny Czytelniku spod jakiego jesteś znaku odpowiadaj nieodmiennie „Spod znaku krzyża”. Jeżeli zaś ktoś z Państwa będzie chciał kupić los niech prosi już raczej o los edycji „Cenny drobiazg”, który kosztuje tyle samo. Można tu, co prawda wygrać tylko 250 tys. zł (a więc o połowę mniej) ale czego się nie robi dla prawdy, dobra i Chrystusa. Finansowe wspieranie pogaństwa to, jak sądzę, ciężki grzech. A co na to księża?

    raz jeszcze.

    Na temat książki, jej wartości dla naszej kultury i wolności pisałem w „Notatkach” kilkakrotnie. Wracam jednak ponownie do tego tematu bo temat to bardzo ważny. Książka jest przecież fundamentem kultury, i fundamentem osobowej, prawdziwie ludzkiej wolności. Bez niej nie ma kultury, bez niej poganie zrobią z nami co chcą przez swoje kolorowe obrazki na ścianie jaskini (czytaj: kolorowe pisma, telewizja, filmy video).

    A z książką jest coraz gorzej. Coraz mniej osób ją kupuje. Coraz mniej po nią sięga. Młodzież, w zasadzie się nią nie interesuje. Wielu osób, oczywiście, po prostu na nią nie stać ale czy naprawdę wszystkich tych, którzy mówią, że nie maja na nią pieniędzy? Rynek kaset magnetofonowe i CD ma się przecież dobrze. Czy nie jest to zmiana w społeczeństwie na rzecz pogańskich „wartości” (a raczej chyba już barbarzyńskich; też poganie ale jeszcze bardziej prymitywni) ?

    Coś złego dzieje się też na rynku książki. Rynek ten ponownie (po czasach komuny) się ideologizuje. Powstaje nowa cenzura. Książki dzieli się na dobre i złe (złe są oczywiście ortodoksyjne książki katolickie, książki o duchu prawicowym czy narodowym, książki, które można nazwać książkami polskimi. Wielkie hurtownie o proweniencji pogańskiej i lewicowej się łączą i stają się jeszcze większe monopolizując powoli i konsekwentnie rynek i wypychając z niego hurtownie średnie i małe, przede wszystkim prawdziwie katolickie, polskie i prawicowe, a co za tym idzie nie wpuszczając w sferę swoich wpływów książek, które potrzebne są Polsce i Kościołowi, książek, które chcielibyśmy przeczytać. Na rynek wchodzą też zachodnie hurtownie, które mają coraz więcej udziałów w większych hurtowniach działających w Polsce i zachodnie wydawnicze koncerny, które przebijają polskie wydawnictwa jakością techniczną i ceną i przechwytują najbardziej chodliwe, w tym także polskie tytuły, klasyków, literaturę dziecięcą i młodzieżową. Gdy zwyciężą definitywnie na naszym rynku księgarskim pozostanie już tylko pogański chłam.

    Małe wydawnictwa, które wydają najbardziej wartościowe tytuły i większość książek ortodoksyjnie katolickich, polskich, narodowych i prawicowych upadają lub ubożeją i nie są w stanie sprostać potrzebom polskiej kultury. Potrzeby te zaś są olbrzymie. Powinniśmy przecież odrobić straty kulturowe jakie ponieśliśmy w latach komunizmu. Wtedy tysiące książek nie mogło się po prostu ukazać. Okazuje się, że teraz, choć nieco z innych względów

    (choć chyba tych samych w intencjach) również ukazać się nie mogą.

    Co my zwykli ludzie możemy zrobić? Słyszałem księdza, który w trakcie kazania powiedział: „Nie kupujcie kolejnej pary butów. Zamiast tego kupujcie książki.” No właśnie to jest ta droga. Trzeba kupować i oczywiście czytać. Trzeba też pamiętać, że główna bitwa tej wojny z poganami toczy się o młodzież. Zróbmy wszystko, by ją zwyciężyć. Jedną z wygranych jest nauczenie młodych ludzi miłości do dobrej książki, szacunku do książki, traktowania jej jako chleba codziennego. Każda metoda wychowawcza (czy to kija czy marchewki) będzie dobra byle była tu skuteczna. Jeżeli nasz syn, córka, wnuk, wnuczka nie czyta książek bądźmy przerażeni. Zróbmy wszystko, by zmienić tę postać rzeczy, by wzięli do ręki dobrą książkę. Może to kosztować nas wiele czasu, wysiłku, grosza ale, na Boga, pamiętajmy o tym, że walczymy tu o coś bardzo ważnego, w wielu przypadkach decydującego.

    Cmentarzyska kultury

    Muzea to miejsca, w których możemy zapoznać się z dorobkiem kultury. Znajdujemy tam piękne rzeczy – obrazy, rzeźby, meble, wiele przedmiotów codziennego użytku. Gdy je oglądamy jesteśmy zachwyceni. Potem wychodzimy na ulicę, wracamy do domu, idziemy do pracy czy szkoły. A tam co? Zgrzebna rzeczywistość. Domy pudełka, a w nich proste, niewyszukane, często wręcz brzydkie, otoczenie, przedmioty, o których nikt nie powie, że to dzieła sztuki, iż są piękne czy zachwycające. Niekiedy trafi się coś takiego, że powiemy – to jest ładne, estetyczne, wykonane ze smakiem ale, najwyżej tylko tyle. Dlaczego tak jest? Czy musi tak być?

    Gdy pisałem w „Notatkach kulturalnych” o architekturze zwróciłem uwagę na to, że architekci często dziś powtarzają, iż sztuka nie może zatrzymać się w miejscu, że musi iść naprzód, iż wciąż musi być coś nowego, że trzeba być nowoczesnym. O tej zasadzie będą mówić zapewne wszyscy artyści, producenci mebli, naczyń, innych przedmiotów codziennego użytku. Choć z drugiej strony, malarze i rzeźbiarze jeszcze przedstawiają się jako artyści. Wykonawcy pozostałych przedmiotów są już tylko producentami i gdyby zapytać ich czy są artystami zdziwiliby się. Czy nie lepiej powiedzieć sobie po prostu, wreszcie, że sztuka umarła, że nie mamy tu już nic do powiedzenia, że jesteśmy w tej perspektywie, ubodzy, że jesteśmy prostakami, dyletantami, dziećmi. Nie mówię oczywiście o nas odbiorcach ale o tych, którzy „meblują” nam świat. Chyba każdy z nas gdyby mógł zamieszkałby w pięknym domu, którego wnętrze wyglądałoby pięknie. Czy jednak na pewno?

    Kiedyś zwiedzałem jeden z domów w Łodzi, którego wnętrza wyposażone w początkach XX w. zostały wynagrodzone za artyzm na jakiejś światowej wystawie. Są tam piękne witraże i boazerie. Teraz mieszczą się w tych wnętrzach biura. Jedna z firm komputerowych wydała masę pieniędzy po to, by zastąpić te, będące arcydziełem boazerie nowoczesną tapetą w fikuśne, ale nowoczesne, ciapki. Co się z nami stało? Co z nami zrobiono?

    Jacques Maritain, wielki katolicki filozof, pisze w jednym ze swoich dzieł, że prawdziwy artysta jest pomocnikiem Pana Boga, że każde wielkie dzieło sztuki otwiera człowieka na Boga (przecież piękno jest jednym z Jego imion). Już w XVIII w. jeden z myślicieli katolickich powiedział, że ten świat cierpi na theofobię czyli, mówiąc inaczej, nie cierpi Boga. Może więc dlatego zabrali nam prawdziwą sztukę i zastąpili ją koszmarkami, w które wpisana jest ludzka pycha i małość. A może fakt, że odwrócili się plecami do Boga spowodował takie ich skarłowacenie, iż nie stać ich po prostu na więcej. Oni zaś tylko dorabiają różne teorie, by ukryć swoją niemoc.

    Odwiedzajmy jak najczęściej muzea, by nie zapomnieć o tym jaki powinien być nasz ludzki świat.

     

    Piękno czy oryginalność

    W poprzednich „Notatkach” pisałem o braku piękna w naszym otoczeniu, o tym, że dziś można je znaleźć tak naprawdę tylko w muzeach. Między innymi postawiłem w nich tezę, że jest to skutkiem niemocy twórczej spowodowanej oderwaniem się od Boga. Teraz chciałbym zastanowić się nad fenomenem oryginalności. Zobaczmy przybiera on irracjonalne formy. Weźmy choćby pod uwagę ceny wielkich dzieł sztuki. Powoduje to, że pojawiają się ich fałszerze. Często ich dzieła tak doskonale naśladują oryginały, że tylko badania przeprowadzone za pomocą skomplikowanej aparatury mogą wykazać fałszerstwo. Niekiedy falsyfikaty są tak doskonałe pod każdym względem, że trzeba prześledzić historię oryginału, by wykazać, że nie może pochodzić z tego właśnie źródła. Czym, w takim razie, falsyfikat różni się od oryginału? Jego wartość artystyczna jest przecież taka sama. Fizycznie i estetycznie są nie do odróżnienia. Bogate muzea biją się o oryginały i gardzą falsyfikatami. Co chcą eksponować? Piękno? Można je znaleźć również w doskonałych kopiach. Gdybyśmy zatrudnili wielu, nawet przeciętnych, malarzy i zlecili im skopiowanie największych arcydzieł światowych mielibyśmy pełny do nich dostęp. Ale nie, by obejrzeć wszystkie te dzieła musimy objechać cały świat. Większość z nas nigdy nie będzie miało możliwości, albo choćby czasu, na to, by tego dokonać.

    Czasami idąc ulicą zaglądamy do antykwariatów, w których znaleźć można piękne meble, obrazy i przedmioty codziennego użytku. Gdy mamy trochę czasu wchodzimy nawet do środka. Jesteśmy wtedy zachwyceni. Mówimy sobie to chciałbym mieć i to i tamto. Potem patrzymy na ceny i powracamy do rzeczywistości. Często też snujemy taka refleksję. A i tak nie warto. Pasowałoby to jak pięść do nosa do wnętrza naszego mieszkania. Ten wazon na moim stole obok biblioteczki z płyty pilśniowej wyglądałby po prostu śmiesznie. Ten sekretarzyk postawiony w moim pokoju krzyczałby głośno – jak tu brzydko, przypominałby o tym, o czym chciałbym zapomnieć, czego teraz na co dzień nie zauważam.

    Nie tylko nie chcą ale i nie umieją, taka jest prawda, już wytwarzać pięknych domów, obrazów, rzeźb, mebli i innych przedmiotów codziennego użytku, pięknych bibelotów, talerzy, waz do zupy, filiżanek, łyżek, nawet butelek. Czy nie trzeba tu trochę pokory, samokrytyki, trochę obiektywizmu? Czy nie warto wrócić do maniery z początku XX w. i zacząć kopiować i, choćby, naśladować. Czy XX wiek jest oryginalny? Chyba tak. Czy jednak możemy być z tego dumni? Czy ta oryginalność nie jest oryginalnością kloszarda na przyjęciu dyplomatycznym albo analfabety w gronie intelektualistów? Czy piękno nie jest ważniejsze od oryginalności?

    Narodziny paranoi

    Cóż to jest kultura? Kiedyś było takie ministerstwo, które nazywało się Ministerstwem Kultury i Sztuki. Nazwa ta wskazywałaby, że sztuka nie jest kulturą. Sztuka należy oczywiście do kultury ale ci, którzy wymyślili tę nazwę żywili widocznie przekonanie, że kulturą należy nazywać coś co jest jakoś niematerialne. Ich intuicja nie była zła. Nie zauważyli tylko, że sztuka odarta z tego, co duchowe nie jest już sztuką, a np. literatura piękna odarta z tego, co materialne (usuwamy np. z książki litery) przestaje w ogóle istnieć.

    Gdy studiowałem filozofię profesorowie uczyli mnie, że to przede wszystkim ona jest kulturą bo kultura to zapis doświadczenia i mądrości człowieka plus ,oczywiście, wierność temu zapisowi. W takim ujęciu etyka i będąca jej realizacją moralność stają się jedną z podstawowych płaszczyzn kultury. Kultura oderwana od prawdy (mądrość) i dobra czy pozbawiona relacji z nimi jest już tylko folklorem. Można więc powiedzieć, że koniec XX w. proponuje, przynajmniej na bardziej masową skalę tylko pewien folklor.

    Kultura jest czymś co funkcjonuje w dwóch podstawowych wymiarach: w wymiarze wspólnotowym i indywidualnym. Ten drugi wymiar związany jest z przyswojeniem sobie kultury przez jednostkę i życiem przez nią według jej zasad i wskazań.

    I zobaczmy mamy dziś do czynienia z pewnym paradoksem. Odradzająca się dziś kultura pogańska to, co jest już raczej tylko folklorem znajduje się na bardzo niskim poziomie. Wielu z tych, którzy ją sobie przyswajają reprezentuje zaś bardzo wysoki poziom w tym przynajmniej sensie, że posiadają olbrzymią wiedzę, erudycję, w jakimś sensie klasę i potrafią konsekwentnie realizować jej wskazania, są mówiąc inaczej, poganami w każdym calu. Z drugiej strony istnieje prawdziwa, wielka kultura chrześcijańska ale ci, którzy ją reprezentują opanowali ją w nikłym stopniu (kto dziś z katolików zna choćby teksty ponad 30 Doktorów Kościoła, którzy wyznaczyli tę kulturę), a realizują ją tak jakby chcieli, a nie mogli, jakby była ona w nich tylko martwą erudycją, jakby w ogóle jej nie rozumieli i nie potrafili ukonkretnić jej w swoim życiu.

    Jeden z publicystów „Polityki” recenzując moją powieść „Narodziny Metanoi” nazwał swój artykuł „Narodziny Paranoi”. Nie powiem żeby mnie to zmartwiło. Oni przecież, a mam na myśli pogan nazywają skażenie natury naturą, a grzech normą, a nawet dobrem. To więc co nazywają paranoją jest z chrześcijańskiego punktu widzenia właściwe, ma prawidłowa relacje z prawdą, dobrem i mądrością. My wiemy, że to, co prezentują jest paranoją ale ta paranoja bierze się z kultury, która jest paranoiczna. Ludzie jej wierni w swej wierności nie są paranoiczni bo konsekwentni. Największą paranoja zatem pojawia się w chrześcijaństwie gdy chrześcijanie nie myślą i nie żyją zgodnie z chrześcijańska kulturą. Tu jeden przykład. Rozmawiałem z katoliczką, która jest sprzedawczynią w sklepie spożywczym będącym własnością katolika. W sklepie tym sprzedaje się prezerwatywy i pornografię. „Ale my nic złego nie robimy – powiedziała ta kobieta – Nie sprzedajemy tego dzieciom i nie wystawiamy tego w najbardziej eksponowanych miejscach”.

    Dlaczego tak się dzieje. Ci ludzie są oczywiście temu winni ale czy jeszcze bardziej winny nie są księża z miejscowej parafii, którzy im nigdy z ambony nie uświadomili, że to paranoja i klienci katolicy, którzy nie reagując na ten fakt utwierdzili w nich przekonanie, że wszystko jest w porządku.

     

    Muzea XXI wieku

    Kiedyś wielu rodziców prowadziło swoje dzieci w niedzielę do muzeów. W Warszawie można było spotkać całe rodziny w Muzeum Narodowym. Dzieci obcowały wtedy nie tylko z pięknem ale i z kulturą w jej bardzo istotnych wymiarach. Po pierwsze samo piękno otwierało je na wszystko to, co wielkie, mądre i wspaniałe. Po drugie prawdziwe dzieła sztuki mają zawsze jakieś pozaestetyczne przesłanie, niosą za sobą ważne filozoficzne i teologiczne prawdy, są zapisem mądrości Bożej i ludzkiej. W salach, gdzie znajduje się polskie malarstwo można było przy okazji zrozumieć, że jesteśmy wielkim, europejskim narodem o bogatej i dojrzałej tradycji. W salach, w których eksponowano sztukę religijną można było nauczyć się wiele o Panu Bogu, pojąc jakoś lepiej Jego miłość do nas i to jak bardzo człowiek może kochać Boga, jak ważna jest religia w ludzkim życiu itp., itd. Wizyta w galerii malarstwa jest ponadto lekcją historii, która uświadamia nam, że nie jest tak jak wielu próbuje to nam dziś wcisnąć, że jest cos takiego jak postęp i że żyjemy, w związku z tym, w najlepszym możliwym świecie. Gdy bowiem patrzymy na wielką sztukę poprzednich wieków boleśnie uświadamiamy sobie ile ważnych, pięknych i wspaniałych rzeczy utraciliśmy, w jak wielu perspektywach jesteśmy zubożeni wobec tych, którzy żyli dawno temu.

    W muzeum rodzice nie rozmawiają ze sobą i z dziećmi o pieniądzach, kłopotach w pracy, chorobach, stopniach w szkole, zachowaniu sąsiadów, chamstwie, złodziejstwie itp., itd. Ale o tym, co wspaniałe, wielkie, piękne.

    Teraz w ostatnich latach XX w. rodzice, także katoliccy, prowadzają bardzo często, swoje dzieci do hipermarketów. Całymi rodzinami przechodzą od półki do półki podziwiając towary, komentując ich wygląd, użyteczność, jakość, cenę, śniąc marzenia w stylu – „Kiedyś i nas będzie na to stać.” albo „Jak wygramy milion w totolotka to tu przyjedziemy i każdy z nas będzie mógł kupić co tylko będzie chciał.” Dzieci wzrastają w ten sposób w przekonaniu, że „mieć” to coś najważniejszego, ważniejszego od „być”, że konsumpcja to ten styl życia, który jest dobry i warty wyboru.

    Jacques Maritain wielki katolicki filozof pisał wiele o sztuce jako drodze do kontemplacji, prawdy, dobra mądrości i , co za tym idzie, Boga. „Pamiętaj abyś dzień święty święcił”. Realizując to przykazanie możemy po wyjściu z niedzielnej Mszy Świętej pójść całą rodziną do muzeum. Jeżeli jednak pójdziemy wtedy do hipermarketu to nie tylko naruszymy to przykazanie ale również wykroczymy przeciwko temu, które brzmi „Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną.”

    Hipermarkety są muzeami eksponującymi kulturę i sztukę pogan. One są też ich świątyniami, w których w niedzielę odprawiają swoje nabożeństwa. Powinni o tym zawsze pamiętać katolicy.

     

    Upadek uniwersytetów – upadek kultury i cywilizacji

    Fundamentem kultury i cywilizacji są uniwersytety – humanistyczne uczelnie, których podstawowym celem jest pielęgnowanie tradycji i spuścizny Europy, poszukiwanie prawdy i kształcenie przyszłych pokoleń w taki sposób by tę prawdę, tradycję i spuściznę przenosiły w codzienne życie, czyniły je jego podstawą, zachowywały dla przyszłych pokoleń. To na uniwersytetach kształcą się elity, które w oparciu o swoją formację i rozumienia kształtują wizję teraźniejszości i przyszłości, państwo, kulturę, szkolnictwo, codzienną praktykę życia społecznego.

    Co dzieje się z naszymi uniwersytetami? Przez pięćdziesiąt lat podlegały komunistom. Były wtedy nie tylko pod ich całkowitą kontrolą la e w znacznej mierze to oni określali ich charakter i kierunki rozwoju. W ten sposób uniwersytety polskie stały się lewicowe i ateistyczne.

    Po 1989 r. niewiele uległo poprawie natomiast wiele się pogorszyło. Kadra naukowa zubożała i zaczęła na gwałt szukać nowych źródeł dochodów zaniedbując, często z konieczności, pracę naukową i dydaktyczną. Młodzi przestali się palić do pracy na uniwersytetach a gdy już ją podjęli mogli wytrwać jako rzetelni naukowcy najwyżej kilka lat. Później proza życia stawała się coraz bardziej nieubłagana (małżeństwo, dziecko, konieczność dorobienia się samodzielnego mieszkania) i trzeba było zacząć dorabiać kosztem, oczywiście, swojej fachowej wiedzy i umiejętności. Liczba studentów wzrosła gwałtownie przekraczając w pewnym momencie tę granicę, na której kończą się normalne studia i zaczyna funkcjonować fabryka niedouczonych magistrów. Cóż to bowiem za studia gdy wykładów słucha się stojąc na korytarzu, osobisty kontakt z profesorem ma się raz na dwa lata przez piętnaście minut, a ćwiczenia zredukowane do minimum odbywają się w kilkudziesięcioosobowych grupach. Studenci tak jak i kadra nie są w stanie przeżyć bez podjęcia pracy, co powoduje, że niewiele mają już czasu na studia. Do tego pojawiają się studia zaoczne i wieczorowe, które z uniwersyteckimi studiami nie mają już nic wspólnego. Po 1989 r. ktoś wpadł na dobry pomysł ustanawiając tytuł licencjata i określając, że na studiach zaocznych i wieczorowych nic ponad ten tytuł nie będzie można uzyskać. To jednak nie wypaliło (wtedy spadłaby drastycznie liczba magistrów). Skutek – tytuł magistra zaczął mieć coraz mniejszą wartość. Młodzi ludzie coraz częściej stwierdzają – po co iść na dzienne, gdy łatwiej (i w sumie taniej) studiować tylko dwa dni w tygodniu.

    Skutek? Chamiejemy jako społeczeństwo. Ubożejemy nie tylko materialnie ale również kulturowo, a co za tym idzie i duchowo i moralnie. Jak powinniśmy zareagować? Potrzebne na, jak powietrze samokształcenie dokładnie tak jak podczas zaborów czy okupacji. Instytut Edukacji Narodowej to jakiś pierwszy krok w tym kierunku. To jednak wciąż za mało. Musimy kształcić się sami, kształcić swoje dzieci i wnuki i robić wszystko, by powstawał jak najbardziej skuteczny i coraz szerszy system samokształcenia.

    Kultura żmij czyli blizna po matce

    Zbliżały się właśnie Święta Bożego Narodzenia. Są to święta radości. Narodził się Zbawiciel. Jest z nami. Są to też święta Matki Bożej. Narodził się z Niej. Jej macierzyństwo, Jej matczyna miłość, którą obdarza również nas wszystkich, są także treścią tych świąt. „Matka” to zawsze było w chrześcijaństwie i w Polsce wielkie, święte słowo. Katolicka i polska kultura poświęcają matce i macierzyństwu wiele miejsca. Pisali o tym dużo nasi wielcy pisarze i poeci utrwalając w polskiej świadomości cały ten zespół wartości, który to słowo za sobą niesie. Na mnie osobiście największy chyba wpływ wywarł w tej mierze Kornel Makuszyński, a szczególnie jego książka „O dwóch takich co ukradli księżyc”, która jest jedną z największych, i to chyba nie tylko w polskiej literaturze, apoteozą matki. Jacek i Placek, przypomnijmy, uciekają od matki. Po wielu latach wracają do domu i spotykają starą kobietę: „Co tam robicie kobieto – zapytał Jacek. – Czekam tu z ostatnim bochenkiem chleba – ozwał się słodki głos. – Na kogo czekacie, dobra niewiasto? – Na synów moich, którzy mogą wrócić głodni...- O Jezu – mówił w gorączce Placek – ten głos!...ten głos!... Matko! – krzyknął nagle i jakby go wiatr zwiał z sidła, zeskoczył z konia. Po chwili staruszka mieszała łzy swoje z ich łzami. (...) z nieba zaczęły padać bez szelestu wieczorne lilie i róże.”

    Zaraz po ucieczce od matki chłopcy wpadają do dołu pełnego jadowitych żmij. Żmije syczą: „Śmierć!, śmierć! Ale wam nie zrobimy nic złego...sssss! (...)Bo wy jesteście nasi bracia. (...) Matka wykarmiła was i wyhodowała was na własnej piersi...Ssss! A wy ukąsiliście ja w samo serce... Nic złego wam nie zrobimy... Jesteście żmije....żmije....ssss.”

    Przejeżdżając przez Kraków zobaczyłem tam na ulicach wielkie bilbordy. Olbrzymie zdjęcie ludzkiego pępka i podpis: „Blizna po matce”. Blizna to coś co zostaje po ranie. Rana to coś bolesnego, cos czemu towarzyszy cierpienie, efekt jakiejś krzywdy. Tej „reklamy” nikt nie podpisał. Dla mnie jest to satanizm, obraza już nie tylko religijnych uczuć, samej Matki Bożej i Jej Syna ale również coś co godzi w moje najbardziej ludzkie uczucia, coś co obraża mnie i moją Matkę. Plemię Żmijowe zaczyna rządzić na naszych ulicach. Czyżby już nawet one do nas nie należały?

    Świat według Smirnoffa

    Ostatnio na ulicach polskich miast pokazały się bilbordy z reklamą książki pt. „Świat wg Smirnoffa” Niezorientowani mogliby się zdziwić co to za cudowna książka, na której reklamę przeznaczono miliony. Większość wie doskonale, że jest to reklama wódki. A przecież wódki w Polsce nie można reklamować. Zabrania tego prawo. No tak, ale formalnie jest to reklama tylko książki. Sądy są bezradne. Nie jest to pierwszy przypadek. W swoim czasie reklamowano rejs dookoła świata łódką Bols i wszyscy wiedzieli, że jest to reklama wódki. Od lat reklamuje się też w Polsce różne marki piwa. Formalnie są to reklamy piwa bezalkoholowego. W jednej z reklam mówi nawet o tym jej bohater przymykając jedno oko na znak, który najbardziej tępym jej odbiorcom daje do zrozumienia, że jest to tylko kpina.

    Wytwórcy wymienionych wódek i piwa kpią sobie w Polsce z prawa, kpią sobie z prokuratury, z sądów, z policji, z całego państwa, godzą w jego powagę i majestat. Ludzie ci kpią sobie z polskiego społeczeństwa, z cywilizacji i kultury mówiąc głośno choć nie wprost: „Jesteśmy ponad prawem. Liczy się tylko spryt, cwaniactwo, szmal.” Nikt na to nie reaguje. Dlaczego?

    Kultura wyznaczona przez prawdę i dobro jest kulturą ducha. Cywilizacja, którą tworzy ta kultura opiera się na prawie, którego duchem jest intencja prawodawcy zmierzająca do zachowania sprawiedliwości i służby dobru wspólnemu.

    Kultura oderwana od prawdy i dobra jest kulturą zagubioną, która wyznacza martwą cywilizację, cywilizację bezdusznej formy i litery, cywilizację pozorną kamuflującą tylko kryjące się za jej fasadą barbarzyństwo pełne pogardy dla wszelkich wartości.

    Polskie prawo nie ma dziś żadnego ducha. Tak więc np. jego nakaz: „Nie wolno reklamować alkoholu” jest tylko zbiorem słów, których znaczenia definiują pokątni prawnicy dla których liczy się nie sprawiedliwość ale pensja lub honorarium, słów, które nie mają już odzwierciedlać żadnej obiektywnej sytuacji.

    Żyjemy w świecie według Smirnoffa, świecie gdzie normy, zasady i wartości, o ile jeszcze istnieją, są przedmiotem manipulacji sprowadzającej je do „parteru”. Liczy się co innego. Co innego wyznacza rytm społecznego życia. Szatana słychać śmiech.

    Ostatnio jadąc samochodem Aleją Niepodległości zobaczyłem na gmachu katolickiego liceum św. Augustyna olbrzymią reklamę, na której wielkimi literami napisane było: „Świat wg Smirnoffa” Czy nie jest to symboliczne?

    Ilu katolików w Polsce już akceptuje ten świat i żyje w nim bez zastrzeżeń? Jaka część polskiej młodzieży wychowywana jest do życia w tym właśnie świecie? Gdzie nasza wrażliwość? Gdzie nasza kultura, w której prawo było prawem, a sprawiedliwość sprawiedliwością.

    Kultura napalonych małolatów

    Ostatnio uczestniczyłem w dyskusji z młodzieżą na temat granic swobody artystycznej w filmie. Niektórzy młodzi ludzie bronili współczesnego filmu mówiąc, że jeżeli wymaga tego sytuacja wolno w nim pokazywać np. tzw. sceny łóżkowe. Zapytałem ich w tym momencie kiedy ostatnio widzieli innych ludzi podczas odbywania stosunku seksualnego. Po chwili milczenia odezwał się jeden z nich opowiadając o zdarzeniu, które przeżył mając dwanaście lat. Podglądał wtedy jakąś parę, która zaszyła się w nadwiślańskich zaroślach. Sala zatrzęsła się od śmiechu. Zaczęto mówić o „napalonych małolatach”.

    No właśnie czy ktokolwiek inny oprócz nich, i oprócz oczywiście różnej maści zboczeńców, podgląda, w codziennym życiu, innych gdy ci oddają się czynnościom zaliczanym powszechnie do intymnych? Czy można też znaleźć wielu ludzi, którzy chętnie będą to robili na oczach publiczności? Kiedy w filmach zacznie się pokazywać ludzi w ubikacjach, filmować wszystko to, co robią tam od momentu wejścia do momentu wyjścia?

    To, co nie jest normalne w życiu codziennym nie jest także normalne w sztuce. Tylko czy dziś to, co wczoraj nazywało się sztuką jest nią nadal? Jeden z krytyków filmowych napisał onegdaj, że od pewnego czasu filmy robi się dla przeciętnego widza, a tym jest nastoletni półanalfabeta. Tłumaczyłoby to wiele. Jednak nadal trudno mi zrozumieć jak to się w takim razie dzieje, że filmy z „momentami” oglądają z zainteresowaniem, a często z zachwytem, dorośli. Czyżby tak wiele osób nigdy nie dojrzewało? A może chorobą naszych czasów jest przedwczesne zdziecinnienie?

    Bastylia: mit i symbol

    W swojej wspaniałej książce „Przemyśleć historię” Vittorio Messori wielki katolicki publicysta ujawnia, że 14 lipca 1789 r. po słynnym ataku na Bastylię uwolniono w istocie siedmiu więźniów: czterech fałszerzy pieniędzy, dwóch obłąkanych i jednego maniaka seksualnego zamkniętego tam na życzenie rodziny. Zdobycie Bastylii jest jednym z mitów pogańskiej, lewicowej nowożytnej Europy. Przedstawiano je jako początek nowej ery – ery wolności i tolerancji. Jej zaczątkiem miało być uwolnienie z Bastylii więźniów politycznych, którzy cierpieli w niej za przekonania, więźniów, których aż do rewolucji Francuskiej miało być, jak mówili potem jej piewcy, tysiące, których w Bastylii miało być krocie, a którzy mieli już nie pojawiać się w od tego momentu w „postępowej” Europie. Zdobycie Bastylii jest do dziś obchodzone przez wszystkich „światłych” przywódców naszego kontynentu.

    Mit, jak wszystkie mity lewaków i pogan okazał się być tylko wyssaną z palca bajką. Dla nas istotna jest narzucająca się symbolika tego historycznego zdarzenia. Stara dobra Europa potępiała i więziła oszustów, złodziei i zboczeńców oraz izolowała od społeczeństwa niebezpiecznych dla otoczenia obłąkanych. Rewolucja Francuska ich uwolniła i uczyniła Europę ich królestwem, miejscem, w którym mogli realizować bez przeszkód swoje łajdactwa, perwersyjne zachcianki i wariackie teorie.

    Czyż dzisiaj nie mają decydującego wpływu na gospodarkę swoiści fałszerze pieniędzy, ludzie, którzy zrobili z niej przedmiot spekulacji i gry, w której pionkami są żywi ludzie, gry w której operuje się pieniądzem, który ma wartość tylko na papierze lub w postaci elektronicznego impulsu, gry, w której najwięcej zarabiają gracze, a najwięcej tracą ci, którzy chcą żyć z własnej pracy?

    Czy po tej rewolucji nie dyktowali Europie swojej woli szaleńcy spod znaku sierpa, młota i swastyki, a potem aż do dziś głosiciele wolności w takiej dokładnie postaci jaką proponował ludzkości największy z obłąkanych – szatan, wolności bez Boga, prawdy, dobra, miłości, będącej w istocie niewolą amoralnej anarchii?

    Czy teraz maniacy seksualni nie stali się pełnoprawnymi obywatelami, czymś więcej, swego rodzaju świętymi krowami? Czy to, co wczoraj było zboczeniem nie jest dziś jedną z przyjętych norm?

    Mity są tworami kłamstwa i tak jak ono prędzej czy później objawiają pustkę i absurd, która się za nimi kryje. Symbole, jak przyznają to nawet sami współcześni poganie, dają do myślenia. Kultura pogańska to kultura mitów. Symbolikę ceniło zawsze chrześcijaństwo. Pamiętajmy o symbolu jakim jest w istocie zdobycie Bastylii, symbolu, który sam się narzuca i obnaża prawdę o charakterze i zasadach otaczającego nas świata, świata, który coraz bardziej bliski jest swemu księciu. Odwołując się do symboli można jeszcze dodać: „Pozłota się zedrze, a świńska skóra zostanie.”

    Bastylia: masoni w polskiej szkole

    Po przeczytaniu rozważań Vittorio Messoriego na temat rewolucji francuskiej przypomniałem sobie, że moje biedne dziecko musiało się uczyć historii w drugiej klasie licealnej z podręcznika, którego współautorem jest jeden z liderów polskiej masonerii Tadeusza Cegielski. W podręczniku tym czytamy na stronie 357: „14 lipca mieszkańcy Paryża zabrali broń ze zbrojowni Inwalidów (...) i ruszyli pod bastylię.(...) Rozkaz strzelania do atakujących, wydany przez komendanta twierdzy przesądził o biegu wypadków. Wywiązała się regularna bitwa, w wyniku której Bastylia poddała się.” Jest to wszystko, co na temat ataku na Bastylie w nim znajdujemy.

    Z książki Messoriego „Przemyśleć historię” dowiadujemy się, że Bastylię zaatakowało około 400 osób i że „Gubernator Bastylii, de Launay zaprosiwszy na obiad przywódców atakującego tłumu (...) otrzymał od nich słowo honoru, że gdy się podda bez obrony, darują życie jemu oraz inwalidom, starym żołnierzom pozostającym pod jego rozkazami w twierdzy.” Dalej Messori opisuje jak rewolucjoniści po wejściu do twierdzy bez jednego wystrzału obcięli mu głowę i torturowali innych oficerów, między innymi obcinając im ręce.

    Z tego samego podręcznika dowiadujemy się, że w Wandei nastąpiło w sierpniu 1792 r. „wystąpienie chłopskie” z tego powodu, że chłopi nie otrzymali ziemi na własność (s. 359), a następnie, w lutym 1793 r. wybuchło tam powstanie, które było „odpowiedzią” na pobór do wojska uchwalony przez Konwent. A przecież nie trzeba wcale sięgać aż do prac katolickich historyków, by dowiedzieć się, że w Wandei wystąpiła w obronie Boga i króla pod sztandarem Najświętszego Serca chłopska „Armia Katolicka”.

    Komu tu wierzyć? (Jest to oczywiście pytanie retoryczne). Czyż nie żyjemy w zetknięciu z tą postacią kultury, o której Messori pisze, że jest podkulturą, intelektualna konstrukcją poddaną „powierzchownym, błędnym schematom szkodliwych frazesów”? Mi osobiście kojarzy się ta kultura ze słynnym powiedzeniem Boya-Żeleńskiego, że są ludzie, którzy myślą, mówią i piszą pod siebie.

    Kretyn w klatce

    Zygmunt Freud powiedział pewnego razu, że nie rokuje Europie dalekiej przyszłości ponieważ stworzyła ona taką kulturę, która uniemożliwia ludziom realizację znacznej części zwierzęcych przyjemności nie dając nic w zamian. Kultura ta oferuje, co prawda, przyjemności wyższego rzędu ale większość populacji nie reprezentuje takiego poziomu kulturowego, by móc te przyjemności przeżyć. Znaczna część Europejczyków, mówi Freud, czuje się więc obrabowana i pusta i będzie w coraz większym stopniu zmierzać do zniszczenia kultury, by odzyskać utracone przyjemności. W pewnym momencie kultura i państwo nie wytrzymają tej presji i ulegną unicestwieniu.

    Wydaje się, że Freud miał rację. Próba stworzenia, czy utrzymania, wysokiej cywilizacji i kultury bez religii (czytaj: chrześcijaństwa), a o tym mówił twórca psychoanalizy, który odrzucił przeciż religię i chciał zastąpić ją właśnie psychoanalizą jest z góry skazana na wcześniejszą czy późniejszą ale zawsze porażkę.

    Ktoś powie, że jednak problem ten rozwiązano w ten sposób, że starając się zachować pewne konieczne warunki cywilizacyjne i kulturowe oddano ludziom możliwość zaspokajania najniższych instynktów np. popędu seksualnego lub stworzono im pewne zastępcze bodźce (np. filmy nasycone przemocą). Czy jednak to wystarczyło? Chyba nie. Ludzie nie czują, że żyją, odczuwają pustkę. Rośnie w nich agresja, której nie potrafią wyładować inaczej niż poprzez przemoc. Stąd wandalizm, burdy na stadionach przekształcające się coraz częściej w krwawe jatki, alkoholizm, narkomania, samobójstwa itd. Coraz więcej osób potrzebuje coraz mocniejszych wrażeń, a w ostateczności jakichkolwiek wrażeń. Mnożą się więc „sporty” budzące dreszczyk emocji takie jak skakanie na linie z mostu, różnego rodzaju lotnie, paralotnie i spadochroniarstwo i inne „wygibasy” w ekstremalnych warunkach. Mnożą się swego rodzaju „gry wojenne” pokazywane w telewizji, w ramach których grupa ludzi walczących o wysoka nagrodę przeżywa różne wyimaginowane czy nawet realne niebezpieczeństwa.

    Ostatnio stały się też modne i cieszą się duża oglądalnością na całym świecie programy, które są dwudziestoczterogodzinną bezpośrednią transmisją z klatki, w której zamknęła się dobrowolnie (dla pieniędzy) grupa ludzi. Kamery i mikrofony tak są w tej klatce rozmieszczone, że nic przed oczami i uszami widzów, nawet najbardziej intymne czynności, nie da się ukryć. Ludzie w klatce, jak małpy, popisują się i strasznie nudzą, a inni przed telewizorami śledzą z uwagą i rumieńcami na twarzy ich „poczynania”. Pustka wewnętrzna widzów dochodzi do takiego ogromu, że sięgają po kawałek pustki innych.

    Przed wielką klatką przygotowaną przez włoską telewizję, w której znajduje się obecnie 10 osób różnej płci stoją od jakiegoś czasu, codziennie, demonstranci trzymając transparenty z hasłem: „Wypuśćcie tych kretynów”.

    Freud miał rację. Ta cywilizacja i kultura już się wali tylko w sposób, którego guru psychoanalizy nie przewidział. Formy bowiem cywilizacyjne i kulturowe, jak na razie trwają, ale już są puste. Kultura, która nie ma już zupełnie nic do zaoferowania rodzi zaś kretynów.

    Winnetou i liberalizm

    Złożony ostatnio grypą sięgnąłem w gorączce po lektury mojego dzieciństwa – książki Karola Maya. Czytałem je z tą samą radością co kiedyś ale również z coraz większym niepokojem. Książki te przeczytałem w dzieciństwie wielokrotnie. Ich treść jakoś utrwaliła się w mojej pamięci jako promocja pewnych pozytywnych wartości. Od lat powołuję się na nie często na wykładach z filozofii realistycznej, która wbrew nauce pogan podkreśla wciąż istnienie związków przyczynowo-skutkowych. Każdy skutek ma swoją przyczynę. Ta zasada nie tylko prowadzi do stwierdzenia obiektywnych prawd ale również pozwala nam rozumowo stwierdzić istnienie Boga i np. ustalić ludzką winę, stanowi więc również jakiś fundament zdrowej etyki. Gdy uczę jej studentów opowiadam jak Winnetou badając ślady na prerii (pewne skutki) stwierdza ich przyczyny - kto tamtędy przejeżdżał, jak szybko, jak dawno itd.. Książki Karola Maya uczą w jakimś sensie filozofii realistycznej.

    Uczą jednak, niestety, także pewnych złych rzeczy, co stwierdziłem właśnie podczas tej ostatniej ich mojej lektury. Obecne są w nich bowiem elementy doktryny liberalnej. Między innymi książki te promują typowo liberalną koncepcję rozwiązania problemu przestępczości. Ich pozytywni bohaterowie wciąż powtarzają, że przestępców należy traktować „po chrześcijańsku” jak braci, którzy zbłądzili, którym należy wybaczyć, których nie należy zbyt ostro karać. W powieściach Karola Maya przestępcy wielokrotnie uwalniani od kary popełniają wciąż nowe przestępstwa, mordują kolejnych niewinnych ludzi. Nie jest to jednak nauczką, dla pozytywnych bohaterów. Liberalne zasady stosunku społeczeństwa do przestępczości mają dla nich wyraźnie charakter dogmatyczny.

    Skąd ten fanatyczny liberalizm w opowieściach o Winnetou? Odpowiedź na to pytanie jest jasna i prosta. Karol May był przestępcą, który swoje powieści napisał w więzieniu. Jego punkt widzenia był wyjątkowo subiektywny. Zrozumiałe jest, że jako przestępca i więzień walczył o jak najłagodniejsze traktowanie przestępców i więźniów często wbrew logice i praktyce, które nawet w sytuacjach skonstruowanych przez niego podpowiadały bardziej surowe traktowanie zła.

    Rozumiem więc Karola Maya. Rozumiem wszystkich tych, którzy są w podobnej sytuacji co on, ich uczucia i emocje. Zrozumiałem, dzięki jego książkom, że liberalizm to filozofia kata, który przegrał lub boi się przegrać, kata który utnie nam głowę gdy tylko będzie w sprzyjającej do tego sytuacji.

    Feminizm w polskiej literaturze

    Feminizm stał się polskim problemem już w początkach XIX w. Zwalczał go i wyśmiewał Mickiewicz kreując w „Panu Tadeuszu” taki wizerunek feministki w osobie Telimeny, ze Norwid nazywał ją „petersburską metresą”. Mickiewicz przeciwstawiał kobiecie wyzwolonej Matkę-Polkę, która sama zyskała sobie równe prawa walcząc u boku mężczyzny i zastępując go gdy zginął lub poszedł na Sybir. Feminizm wyśmiewał Prus choćby w „Emancypantkach” gdzie główna przedstawicielka tego ruchu Howard głosi jego zasady tak długo jak długo jest starą panną. Gdy wychodzi za mąż staje się przykładową kurą domową. Feminizm miał też wśród polskich pisarzy swoich orędowników. Pisałem już w tej rubryce o tym jak promowała go Zapolska promując chcąc nie chcąc „wolną miłość”, rozwody i zasadę „róbta co chceta” choćby po trupach.

    Akcja propagandowa Zapolskiej odnosiła swoje triumfy ale była również dla wielu przestrogą, która powstrzymywała ich od akceptacji całkowitego „wyzwolenia kobiet”, które Zapolska ukazywała, tak przy okazji, w jego właściwym, amoralnym kontekście.

    Ostatnio jakoś się tak stało, że sięgnąłem po latach ponownie po powieść Włodzimierza Perzyńskiego znanego pisarza okresu międzywojennego pt. „Klejnoty”. Perzyński jest ewidentnie sto razy lepszym pisarzem niż Zapolska i z niezrozumiałych dla mnie względów zapoznanym. Powieść „Klejnoty” to literacki, nomen omen klejnot. Tylko jego końcówka kuleje i budzi zażenowanie. Powieść jest apoteozą ludzkiej pracy i potępieniem wszelkich „niebieskich ptaków”, które „nie sieją i nie orzą”, a zbierają i to głównie to, co im się nie należy. W pewnym momencie jednak pisarz przesadza i zaczyna, chyba z rozpędu, promować feminizm. Przesłanie książki traci swą siłę i logikę. Główna bohaterka z postaci wybitnie pozytywnej, wręcz heroicznej staje się śmieszną i żałosną fanatyczką zasad liberalizmu. Perzyński chyba tego nie chcąc ośmiesza feminizm i udowadnia, że konsekwentny liberalizm prowadzi w wielu dziedzinach do monstrualnego absurdu.

    Główna bohaterka, kobieta, która radzi sobie w życiu, która poprzez pracę zrodzoną z potrzeby ubóstwa broni swej godności i zyskuje pozycję społeczną wychodzi z miłości za mąż za majętnego mężczyznę. W przeddzień ślubu objawia narzeczonemu swoją „filozofię” mówiąc mu, że nie może pojechać w podróż poślubną bo ją na to nie stać, a za pieniądze męża nie pojedzie bo to by uwłaczało jej godności. Stwierdza też, że zaraz po ślubie jedzie na wieś szukać pracy, a z mężem będzie się widywać raz w miesiącu bo dla niej nie ma różnicy pomiędzy potępianą przez społeczeństwo kochanką-utrzymanką, a kobietą, która żyje z pieniędzy zarobionych przez swojego męża. Narzeczony pyta się: „A macierzyństwo?” Nasza bohaterka stwierdza: „Ja teraz nie chcę mieć dziecka.(...) Jak sobie tyle zarobię, żeby kilka miesięcy móc nie pracować, a potem pomagać ci materialnie przy wychowaniu naszego dziecka to je będę miała.” Mówi też: „Gdy za parę dni, po ślubie, zamieszkam u ciebie, to od razu zacznę ci płacić za swoje utrzymanie. A jak wyjdą mi oszczędności i nie dostanę jeszcze posady, to się u ciebie zadłużę, a potem z zarobku będę spłacała.”

    Powieść Perzyńskiego niezależnie od intencji autora pokazuje, że myślenie lewicowe i liberalne zaprowadzi zawsze każdego, jeśli jest konsekwentne, w ślepy zaułek, w taki absurd, który można już nazwać tylko głupotą.

    Kultura i Święta Inkwizycja

    Ostatni numer „Dialogu” (nr 8), miesięcznika poświęconego dramaturgii współczesnej zawiera materiał promujący dramaty Tirso de Molina dramaturga żyjącego na przełomie XVI i XVII w., które ukazały się ostatnio nakładem Zakładu Narodowego im Ossolińskich. Autor tego materiału Rafał Węgrzyniak ubolewa, że sztuki te nie są znane i wystawiane w Polsce, a warte są tego bo to i sztuka przez duże „s” i sztuka niezwykle aktualna. Węgrzyniak zachwala szczególnie „Zwodziciela z Sewilli”, który „pozwala na ukazanie konfliktu między swobodą obyczajową, jaka niesie za sobą współczesna kultura permisywna, a surowymi zasadami moralności katolickiej.” Poleca też inną sztukę de Moliny. „Podobnie Potępiony za niewiarę – pisze – służyć może konfrontacji dwóch całkowicie odmiennych typów religijności, fundamentalistycznej i liberalnej.„

    Już język używany przez publicystę „Dialogu” może budzić nasze zastrzeżenia. Cóż to bowiem za przeciwstawienie religijność fundamentalistyczna-religijność liberalna? Kogóż to poleca nam Węgrzyniak? Z jego materiału dowiadujemy sie, że de Molina to zakonnik potępiony przez Królewska Radę Kastylli Junta de Reformation, „mającą się przyczynić do poprawy obyczajów” za „skandal jaki wywołuje swoimi sztukami”, zakonnik, na którego Kościół nałożył ekskomunikę większą zakazując mu pisania sztuk i wierszy, którego Święta Inkwizycja oskarżyła, między innymi o „dwuznaczność moralną”, którego sztuki do dziś uznawane są przez wielu za „nieprzyzwoite”.

    Przy okazji publicysta „Dialogu” polemizuje z Pascalem, który twierdził: „Wszelkie silne rozrywki są niebezpieczne dla życia chrześcijańskiego; ale ze wszystkich wymysłów świata nie masz niebezpieczniejszego niż teatr.” Oczywiście dziś można polemizować z Pascalem stwierdzając, że niebezpieczniejsza od teatru jest telewizja. Jednak uwrażliwiając na zagrożenia moralne, które ona za sobą niesie nie można zapominać o innych nośnikach kultury i rozrywki.

    Dziś wielu katolików idąc za duchem tego świata oddaje pokłon kulturze i sztuce i cieszy się gdy ich dzieci w niej uczestniczą. Kultura to dobra rzecz ale trzeba pamiętać o tym, że obok niej funkcjonowała zawsze, a dominuje dziś antykultura, która niesie za sobą moralne spustoszenie. Kiedyś jej prawdziwe oblicze obnażała Święta Inkwizycja. Dziś ograniczony bardzo indeks ksiąg zakazanych prowadzi tylko pismo „Fronda”. Czy nie powinniśmy do niego wrócić w imię prawdziwej wolności i ochrony człowieka i kultury przed chorobami moralnymi i duchowymi, które zrodził tak obficie wiek XX, a które staną się zapewne swoistym AIDS XXI wieku.

    Kultura absurdu

    Kultura może wyrastać z mitów religijnych, ideologii i prawdy. Kultura wyrastająca z prawdy, a więc taka, jaką reprezentował Arystoteles, reprezentowało i reprezentuje chrześcijaństwo to kultura racjonalna, która rządzi się logika dwuwartościową (albo coś jest prawdą albo fałszem), opiera się na empirycznym doświadczeniu, odwołuje do zdrowego rozsądku, roztropności i, co najważniejsze, mądrości. Kultury wyrastające z mitów i ideologii są irracjonalne, nielogiczne (wewnętrznie sprzeczne), gardzą zdrowym rozsądkiem (według reprezentujących je „filozofów” jest on postawą prostaczków), nie wiedzą, co to roztropność, nie szukają mądrości. Efektem tego jest absurd pojawiający się w dziedzinie tak teoretycznej jak i praktycznej.

    W drugiej połowie XX w. takie kultury absurdu (tak o podłożu ideologicznym jak i odwołujące się do starych mitów pogańskich takich jak orfizm i kabała – korzenie masonerii) zaczęły zagnieżdżać się tak w Europie jak i USA. Ostatnio zetknąłem się z dobrym tego, szczególnie wymownym przykładem.

    W jednym z kanałów polskojęzycznych pokazano program o karze śmierci dla kobiet w USA. Gdybym go nie zobaczył to bym nie uwierzył. Na szczęście udało mi się, dla ewentualnego przekonania wszystkich niedowiarków, nagrać go na video. W programie przeprowadzono wywiady z kobietą skazaną za dwukrotne morderstwo na karę śmierci i oczekującą od kilku lat na wykonanie wyroku, z innymi kobietami (wypytywano je o stosunek do kary śmierci dla kobiet) oraz z „specjalistami” (tym razem mężczyznami) od wszelkich rasizmów i prześladowań za wiarę, przekonania, kolor skóry, płeć, preferencje seksualne itp. Wszyscy mówili to samo. Protestowali przeciwko temu samemu. Zgadnij drogi czytelniku, co mówili i przeciwko czemu protestowali. Myślę, że nikt nie zgadnie. Ja bym, w każdym razie, nie zgadł.

    Otóż uznano, że w USA nie ma równouprawnienia kobiet i mężczyzn i kobiety się obraża i poniża oraz traktuje w gorszy sposób niż mężczyzn, bo 99% wykonanych wyroków śmierci to wyroki na mężczyznach. Władze USA kierując się swoimi przeświadczeniami i opinia publiczną nie chcą wykonywać takich wyroków na kobietach i albo je odwlekają w nieskończoność albo zamieniają na dożywotnie więzienie. Kobieta oczekująca w celi śmierci żądała, w imię uprawnienia kobiet, wykonania na niej wyroku. To samo żądały inne kobiety i obrońcy ich praw. Nie będzie równouprawnienia płci w USA – krzyczeli wszyscy - dopóki na krzesłach elektrycznych nie zaczną smażyć się kobiety. Nasze panie feministki jeszcze tak daleko nie zaszły, ale są blisko żądając, aby kobiety nie przechodziły wcześniej niż mężczyźni na emeryturę.

    Zrozumiałe jakoś by było gdyby feministki i tzw. obrońcy praw kobiet żądali dla nich szczególnych praw. Ewidentnym jednak absurdem jest próba pogorszenia sytuacji kobiet w imię „inerpłciowej” sprawiedliwości. Ten absurd jednak się pojawił i mógł się pojawić, bo wyrósł z kultury, dla której absurd jest codzienna pożywka, dla której prawo naturalne i prawda o człowieku są tylko czymś godnym pogardy

     

    Demoralizacja i literatura polska

    Wróciłem ostatnio, po latach, do Zapolskiej. W ramach wakacyjnych lektur przeczytałem „Sezonową miłość” i jej kontynuację „Córkę Tuśki”. Co za grafomaństwo, ponadto ewidentny brak znajomości jakichkolwiek realiów, wszystko sztuczne i wydumane, wodolejstwo, histeryczna egzaltacja związana z faktami, które nie poruszyłyby nawet najbardziej wrażliwych i znerwicowanych osób. Jednym słowem dno. Przedziwne to, że Zapolska weszła do kanonu polskiej literatury, a taki np. dobry pisarz jak Tomasz Teodor Jeż się w nim nie znalazł.

    Ktoś zapyta się – to po co przeczytał pan te książki? Ano dlatego, że zainteresowała mnie ich wymowa ideowa i moralna. Wychowano nas w przeświadczeniu, że Zapolska była wielka bo zwalczała kołtuństwo, dwulicowość, fałsz, mieszczańską niemoralność strojąca się w piórka cnoty itd., itp., coś co nazwano, między innymi, dulszczyzną. W przeczytanych przeze mnie powieściach Zapolska prowadzi tą walkę (i to do końca) ale i prezentuje „pozytywne” wzory. Zwalcza więc małżeństwo jako takie, rodzinę, zwykłą ludzka moralność jako taką, wierność itp. Promuje rozwody, tzw. wolną miłość, pełny luz według zasady „Róbta co chceta”. Pozytywny bohater w pierwszej książce uwodzi mężatkę i uwalnia ją od „burżuazyjnych zahamowań” (zasad moralności chrześcijańskiej), w drugim zaś dobiera się do jej czternastoletniej córki. A to wszystko w imię wolności i szczęścia.

    Przekabacona przez niego Tuśka promuje „moralność” aktorską (na każdy sezon inna partnerka, kilka nieślubnych dzieci, życie od knajpy do knajpy) i ocenia resztę społeczeństwa: „Kołtuny, mieszczaństwo, burżuje, pasibrzuchy – cały wstrętny tłum tych porządnych ludzi, którym tylko chodzi o karierę, o pensje, o emeryturę, o...” Mąż na to reaguje: „Jakże chcesz aby życie ludzi, mających dzieci, tworzących rodzinę, inaczej się ułożyło?” Tuśka: „Wielka afera! My żony, pracowałybyśmy, a dzieci... – Machnęła ręką – Dzieci mogłyby się nie rodzić.” Tuśka ocenia też przeciętnych Polaków: „zresztą to wstrętne burżuje, które tylko pasą się cały dzień i o niczym nie myślą, tylko o żołądku i o swoich...obowiązkach.”

    W „Sezonowej miłości” Zapolska prezentuje ideał „prawdziwej” prawości, która polega na realizowaniu zasady: „Albo pani jest przywiązana do męża, więc nie możesz kochać Porzyckiego, albo pani kocha Porzyckiego, więc pożycie z mężem jest właśnie tym zabiciem w sobie prawości.” itd. itp.

    Tacy ludzie jak Zapolska byli prekursorami zasad, które dziś też w imię wolności głoszą jej różne Unie, zasad, od których stosowania robi się normalnym ludziom niedobrze. Zrobiło się i mnie niedobrze od lektury tych książek, ale nie dawałbym ich młodym ludziom, bo i dziś, myślę, mogłyby zrobić dużo szkody, szkody, którą zapewne zrobiły w wielu pokoleniach Polaków oddziaływując jako forpoczta „postępu” lub klasyka literatury.

    Czy w Polsce jest polska telewizja?

    Tydzień ferii zimowych spędziłem z rodziną na Słowacji. W naszym pokoju był telewizor. Można było w nim obejrzeć programy wszystkich stacji telewizyjnych słowackich i czeskich. Rano i wieczorem śledziłem je więc z zawodowym niejako zainteresowaniem, starając się dociec, co czują i myślą obywatele tych państw (jeżeli w ogóle można tego dociec na podstawie oglądania telewizji), kto tymi państwami tak naprawdę rządzi (tego już można było łatwo się domyślić) i jaka jest różnica pomiędzy ich a naszymi telewizjami.

    Do jakich wniosków doszedłem? Zacznijmy od końca. Te same seriale, te same filmy, te same konkursy i programy rozrywkowe. Słowacka wersja „Śmiechu warte” niewiele różni się od polskiej. Czeska wersja programu „Jaka to melodia” też nie odbiega wiele od polskiej edycji. Nawet program „Szansa na sukces”, który u nas prowadzi Mann, i w którym amatorzy śpiewają piosenki jakiegoś polskiego zespołu, ma swój wierny odpowiednik w tamtejszych telewizjach.

    Ta sama jest oczywiście „Ukryta kamera”, „Randka w ciemno”, „Gra o milion” itp., itd. Ta sama atmosfera w wiadomościach telewizyjnych (też o godz. 19.30) i ten sam charakter wiadomości i styl prezentacji. W każdym dzienniku mowa więc o katastrofach lotniczych, terrorystach, narodzinach czworaczków w Chicago i małej pandy w Londynie. W naszych wiadomościach miesiącami ani słowa o najbliższym sąsiedzie - Słowacji. W słowackiej i czeskiej telewizji przez tydzień ani słowa o Polsce. To też jest znamienne. Mówią nam o klęsce żywiołowej w Ameryce Południowej, a nie mówią o tym, czym żyją nasi są-

    siedzi. Jesteśmy niby blisko świata, ale w istocie jakże daleko.

    To jest właśnie globalizm. Powszechność, która nawet nie jest powszechnością, a tylko jakimś sztucznym, papierowym tworem anonimowych pogańskich oszołomów.

    Porównując, czy polska telewizja jest lepsza niż słowacka lub czeska? Niestety nie. Wydaje mi się nawet, że tamte są lepsze, że nawet prywatne telewizje w tych krajach jakoś starają się w większym zakresie promować kulturę przez duże K. Jesteśmy czterdziestomilionowym Narodem o wielkim dorobku kulturalnym. Czy nasza telewizja jakoś go prezentuje? Można powiedzieć, że jest to łyżka miodu w beczce dziegciu. W naszej telewizji, głównie państwowej, można jeszcze znaleźć jakieś polskie akcenty. Są to jednak tylko akcenty. Nie należą do nich jednak, i to trzeba podkreślić, rodzime seriale, nawet takie jak „Klan” czy „Złotopolscy”. Słowacy mają też swój „Klan” i swoich „Ztotopolskich”. Ich scenariusze różnią się tylko szczegółami od naszych seriali. Wygląda to tak, jakby Polacy byli w Polsce jakąś mniejszością narodową i to nie większą niż 3 proc. Naszego społeczeństwa.

    Słowacja ma niewiele ponad 4 miliony mieszkańców (z tego ponad 10 proc, to inne narodowości). Naród słowacki byt ponad 1000 lat pod zaborami. Jego inteligencja albo nie miała w ogóle szansy powstać, albo była wyniszczana lub kupowana. Pierwsze szkoły średnie zakładał tam ksiądz Hlinka w XIX w. Istniały krótko. Węgrzy nie pozwolili na ich funkcjonowanie. A jednak Słowacy mają swoją kulturę przez duże K. Z ich telewizji wynikałoby, że przynajmniej kilka razy przewyższa ona naszą, bo znaleźć tam można kilka razy więcej programów jej poświęconych. Kiedyś byliśmy wzorem dla sąsiadów, potentatem kulturowym. A teraz co? Spróbujmy przynajmniej dorównać Słowakom.

    Kultura i śmieci

    Odwiedziłem kiedyś z wykładem pewną polska miejscowość. Nocowałem tam u dobrych ludzi mieszkających w wielkim, kilkunastopiętrowym bloku. Dyskutowaliśmy wieczorem z gospodarzem o kulturze. W pewnym momencie wyprowadził mnie na balkon i powiedział: „Poczekajmy chwilę.” Już po minucie gdzieś z górnego balkonu poleciały śmieci. Po chwili ktoś wyszedł z wiadrem na sąsiedni balkon i śmieci znowu znalazły się na trawniku. „No i co pan powie o ich kulturze?” – zapytał gospodarz.

    Ostatnio przemierzyłem rowerem wiele okalających Warszawę miejscowości. Byłem, między innymi, pod Konstancinem i, z drugiej strony stolicy, pod Pomiechówkiem. Wszędzie w laskach, na łączkach, w przydrożnych rowach śmieci – worki ze śmieciami, stare lodówki, opony samochodowe, sterty plastikowych opakowań. Okropne. Potworne. Polska jest coraz bardziej zaśmiecona. Większość z tych śmieci jest wręcz niezniszczalna. Oznacza to, że za jakieś 20 lat nasz kraj będzie jednym, wielkim śmietnikiem. Proces ten zaczął się jakieś 10 lat temu gdy plastikowe, jednorazowe opakowania znalazły się w powszechnym użyciu, a ceny za wywóz śmieci stały się bardzo wysokie.

    A co to ma wspólnego z kulturą? Ktoś powie; „Związek jest oczywisty – brak kultury.” Cóż to jednak oznacza? Co to ma wspólnego z kulturą przez duże „k”?

    Ci, którzy zaśmiecają polski krajobraz to bezmyślni, leniwi egoiści w jakimś sensie bez sumienia. Napisałem „w jakimś sensie bez sumienia” bo większość z nich by nie zabiła i nie ukradła czy w jakikolwiek inny sposób nie zrobiła krzywdy drugiemu człowiekowi. Tutaj nie myślą o innych (jak i, do końca, o sobie) lub ważniejsza, po prostu, jest dla nich ich wygoda, portfel niż takie „drobiazgi” jak zaśmiecona łąka. Co to ma jednak wspólnego z kulturą? Czy człowiek kulturalny nie może być bezmyślnym, leniwym egoistą bez sumienia? I tu dochodzimy do zidentyfikowania jednego z podstawowych rysów prawdziwej kultury.

    Tacy np. ludzie Unii Wolności to z reguły, wydawałoby się na pierwszy rzut oka, ludzie najczęściej wielkiej kultury. A przecież chcą zamienić Polskę w jedno wielkie moralne, duchowe i kulturowe śmietnisko. Prawdziwa kultura to przede wszystkim mądrość i miłość. Ludzie mądrzy nie wyrzucają śmieci do lasu bo wiedzą choćby tylko to, że ten fakt, prędzej czy później odbije się negatywnie także na nich czy na ich dzieciach lub wnukach. Ludzie, którzy kochają innych nie robią im śmietnika z otoczenia. Ludzie mądrzy nie promują takiej wolności, którą już dawno temu zaproponował szatan bo wiedzą, że to prowadzi do zniszczenia człowieka, również ich samych. Ludzie, którzy kochają innych nie starają się zabrać im tego, co stanowi o ich tożsamości, a często i sensie życia – wartości i tradycji.

    Potrzeba nam jak powietrza prawdziwej kultury. Powinniśmy oczyścić naszą Ojczyznę –Polskę ze wszystkich śmieci.

    Kultura szlachecka

    Są narody, których kultura wywodzi się z kultury ludowej. Są też takie, w których dominuje kultura mieszczańska. Nasz naród jest jednym z niewielu chyba narodów, którego świadomość wyznacza kultura szlachecka. Ma to swoje dobre i złe strony. Tutaj chciałbym napisać o tych złych. Jedna z nich związana jest z tzw. złotą wolnością. Pisałem o tym już kilkakrotnie przy różnych okazjach. Pretekstem do podejmowania przeze mnie tego tematu była słynna wypowiedź Michnika w „Polityce”, w ramach której stwierdził, że to on jest polskim inteligentem i narodowcem. Początkowo polemizowałem z tą tezą. Potem stwierdziłem, że, w pewnym sensie, Michnik ma rację. Reprezentuje on (i jemu podobni) w zwulgaryzowanej, oczywiście, wypaczonej i wyolbrzymionej formie, najgorsze nasze szlacheckie tradycje prywaty, egoizmu, zauroczenia Zachodem, traktowania wolności jako najwyższej wartości (choćby liberum veto), doprowadzonej do absurdu tolerancji , tolerancji stawianej ponad prawdą i dobrem.

    Inną ciemną stroną faktu, że reprezentujemy kulturę szlachecką jest wpisane w świadomość wielu Polaków przeświadczenie, że należy im się (jako panom)życie nie tylko w dobrobycie ale i luksusie, że takie życie jest jeżeli nie czymś najważniejszym to w każdym razie podstawowym. To nie jest do końca tak, że konsumpcjonizm, filozofia życiowa, w ramach której „mieć” dominuje nad „być” są tylko efektem amerykanizacji i propagandy Zachodu (czy raczej dużych koncernów). Ta „filozofia” i propaganda trafiły, w wielu wypadkach, na dobry grunt. „Zastaw się a postaw się” to porzekadło ma w Polsce długą tradycję, tkwi gdzieś głęboko w mentalności naszych wielu rodaków. Stąd mamy najwyższe spożycie w Europie najdroższych trunków i tyle luksusowych samochodów, których właściciele aby spłacić za nie comiesięczną ratę muszą mocno zaciskać pasa (swojego i swoich dzieci).

    O. Jacek Woroniecki napisał kiedyś, że trzeba kochać swój naród. Kochać zaś – stwierdził – to chcieć dla kogoś dobra. To oznacza, że bierzemy to, co najlepsze z naszej tradycji, a odrzucamy to, co złe. Oznacza to też, że czerpiemy pełnymi garściami od innych narodów ale tylko to, co naprawdę dobre.

    Tradycja i kultura szlachecka to przecież również wspaniała tradycja i kultura szlachetnych rycerzy, kochających swoją Ojczyznę, wrażliwych na piękno, otwartych na wielkość, gotowych zawsze do poświęcenia, kierujących się honorem, wiernych nie tylko Ojczyźnie ale i Bogu, stających więc zawsze w obronie chrześcijaństwa (choćby pod Wiedniem), prawdziwych rycerzy Matki Bożej (jest Ona przecież naszą królową).

    Cieszę się, że reprezentujemy kulturę szlachecką tylko żebyśmy kontynuowali te jej wątki, które na kontynuację zasługują.

    Disco-polo i kultura ludowa

    Ostatnio byliśmy z całą rodziną na koncercie muzyki ludowej. W pewnym momencie żona powiedziała, że ta muzyka ją denerwuje. Zastanowiłem się nad swoimi odczuciami i stwierdziłem, że mnie też coś w niej irytuje. Po koncercie zaczęliśmy dyskutować na ten temat. Szybko doszliśmy do wniosku, że oboje reagowaliśmy negatywnie na to, nie potrafiliśmy tego precyzyjnie określić, co kojarzyło nam się z disco-polo.

    Cóż to jest disco-polo? Co to jest muzyka ludowa? Spróbujmy odpowiedzieć najpierw krótko na to drugie pytanie. Muzyka ludowa to sztuka powstająca spontanicznie w niewykształconych, stosunkowo wąskich środowiskach doskonaląca się przez pokolenia, przekazywana z ojca na syna, będąca zapisem autentycznych uczuć, emocji, odczuć i przeżyć i, w jakimś sensie, mądrości ludzi, których życie przebiegało w nieustannym kontakcie i zmaganiu się ( i czymś co można by nazwać przyjaźnią) z naturą.

    Muzyka ludowa ma w sobie, obok prostoty, a niekiedy i prymitywizmu, jakąś głębie, piękno, osobowy, prawdziwie ludzki rys. Niekiedy czuje się w niej dotyk transcendencji. Wielokrotnie spostrzegali to ludzie sztuki i czerpali całymi garściami z jej bogactwa. Miało to miejsce w muzyce poważnej i operze, niekiedy również w tzw. muzyce rozrywkowej. Ostatnio wiele elementów muzyki ludowej promuje między innymi Goran Bregowic i coraz bardziej popularny polski zespół BRAThANKI.

    Muzyka ludowa zaczęła umierać wraz z pojawieniem się i upowszechnieniem środków masowego przekazu, a więc wraz z pierwszymi elementami globalizmu. Od wielu lat jest już, w zasadzie martwa. Gdzieniegdzie się ja jeszcze kultywuje ale jest to, z reguły, jedynie przenoszenie w przyszłość tego, co powstało dawno temu, zabieg przypominający wszystkie te czynności, które związane są z ochrona zabytków. Coś ważnego więc zginęło. Coś ważnego przestało się uzewnętrzniać. Pojawiła się jakaś pustka.

    W to miejsce weszło disco-polo. Można je więc nazwać neoludową muzyką. Jest to produkt cywilizacji końca XX w., który chyba najlepiej wskazuje na jej degenerację i bliski koniec. Nie jest to sztuka oryginalna i autentyczna, a raczej uboczny produkt prymitywizującej wszystko globalizacji. Korzenie disco-polo tkwią w muzyce ludowej ale to, co z nich wyrasta przesiąknięte jest do głębi tym, co w innym poziomie reprezentuje MacDonald i coca-cola. Disco-polo jest znakiem tego, że coraz bardziej jesteśmy jako populacja stechnicyzowanymi pigmejami, wypranymi z tego, co głębokie, piękne i ważne przez globalizacyjne pranie mózgu i duszy.

    Niektórzy twierdzą, że disco-polo to tylko margines. Dlaczego jednak politycy (znamienne, że głównie lewicy) odwołują się do tej „sztuki” w ramach swoich kampanii wyborczych. Robią to przecież w ramach najtańszego populizmu, a ten jest przecież odwołaniem się do emocji i, w jakimś sensie, woli większości.

    Czy disco-polo stanie się synonimem XXI wieku? Jeżeli tak to będzie to będzie to nowa era kamienia łupanego tym razem w perspektywie kultury.

     

    Globalizacja i kultura

    Przeczytałem w pociągu podczas wakacyjnej podróży drugą część książki „Park jurajski” Michaela Crichtona pt. „Zaginiony świat”. Uważam, że warto, a nawet trzeba czytać współczesne światowe bestselery. Dzięki temu można śledzić pewne procesy w kulturze, rejestrować zmiany które zachodzą w coraz bardziej manipulowanej świadomości ludzkości. Już w ksiązce „Dario Fo – świat rozbawi byle co” pisałem o tatalnym upadku literatury stawiając tezę, że ma to miejsce między innymi dlatego, że wybitni pisarze piszą dziś albo scenariusze albo sensacyjną tandetę za co otrzymują miliony dolarów. Gdyby pisali wielkie, poważne, głębokie, ambitne dzieła nie byliby ani sławni ani bogaci. Czy warto dla sławy i bogactwa zatracać swój talent, przekreślać sztukę przez duże „s”? Atmosfera końca XX w. jest taka, że mało kto potrafi postawić jakąś wartość ponad pieniądze i poklask. Ale nie o tym chciałem dziś pisać.

    Współczesne bestselery są w 90% dziełami propagandowymi przypominający w swej formalnej strukturze stalinowskie produkcyjniaki tyle że zrobionymi w sposób bardziej wyrafinowany, zakamuflowany, a co za tym idzie i bardziej skuteczny. Aby się o tym przekonać wystarczy wziąć do ręki pierwsze „z brzegu takie „dzieło”. Nie trzeba być specjalistą by przekonać się, że jest to mówiąc delikatnie czerwona, albo przynajmniej różowa propaganda. W większości tych popularnych sensacyjnych bestselerów, które czytałem pojawia się atak na chrześcijańskie wartości i prawicę jako taką. Chrześcijanin to najczęściej idiota lub zboczeniec, a reprezentanci prawicy to fanatycy, mordercy i kretyni.

    W „Zaginionym świecie” nie pojawia się akurat ani chrześcijanin ani reprezentant prawicy. Ich brak związany jest z tym, iż inna jest, niż zwykle, propagandowa wymowa tej książki. Jest to bowiem nachalna promocja prymitywnego, darwinowskiego ewolucjonizmu, który przedstawiany jest w niej jakie jedyna, naukowa prawda. Dla Crichtona ewolucja jest w sposób wyraźny jedynym i właściwym bogiem. Będąc jej fanatycznym wyznawcą pisarz nie przestaje jednak myśleć. Doprowadza go to do ciekawych wniosków na temat globalizacji. Pisze między innymi: „Osobiście jestem przekonany, że cyberprzestrzeń oznacza koniec naszego gatunku.(...) Sam pomysł oplecenia całej Ziemi jedną wielką siecią informacyjną oznacza początek końca. Każdy biolog wie, że małe odizolowane grupy rozwijają się szybciej. (...) Ludzie załamują ręce nad zanikaniem różnic gatunkowych wśród zwierząt zamieszkujących trzebione lasy tropikalne, zapominają jednak o własnych zróżnicowaniach intelektualnych, będących jednym z najważniejszych motorów postępu. A te znikają szybciej niż drzewa w dżungli. Nikt nie zwraca na to uwagi, dlatego myśli się o sprzężeniu 5 miliardów umysłów w jedną cyberprzestrzeń. To tak, jakbyśmy chcieli powstrzymać wszelkie procesy rozwoju. (...) Zapanuje globalny uniformizm.”

    Ten uniformizm już ogarnia kulturę, a kultura wyznacza przecież myślenie i postępowanie człowieka.

    Czy demokracja jest święta?

    Kilka lat temu napisałem książkę pt. „Polska, Kościół, święta demokracja”, w której starałem się pokazać w jaki sposób pogaństwo budując swoją cywilizację i kulturę czyni z demokracji sakralną strukturę, przez którą ma ujawniać się absolut. Dzisiejsi poganie idąc śladami Roussoau uznają boskość człowieka i stwierdzają, że jeżeli każdy jest jakoś bogiem to pełnia tej boskości może ujawnić się tylko w demokratycznych aktach. Demokracja staje się w tej perspektywie święta bo poprzez nią przemawia bóg. Stąd jednym z największych bluźnierstw jest dla neopogan „obraza” demokracji. W książce tej pisałem również o tym jak dziś katolicy stając się uczestnikami pogańskiej kultury i przejmują pogańskiej wierzenia i wartości.

    Ostatnio wpadł mi w ręce nr 5 „Miesięcznika Politechniki Warszawskiej”. Znalazłem tam artykuł E. Misiak pt. „Historia wielka i całkiem mała”. Artykuł zaczyna się od opisu wrażeń autorki z pobytu w Ziemi Świętej i udziału we Mszy św. sprawowanej tam przez Papieża. Kończy się zaś w sposób następujący: „Kiedy naładowana jak akumulator wróciłam do kraju, w naszej Dużej Auli powitał mnie wielki plakat: Demokracja nową formą niewolnictwa. Plakat informował o odczycie Stanisława Krajskiego zorganizowanym przez „Soli Deo”. Aby nie było wątpliwości informuję, że „Soli Deo” to Akademickie Stowarzyszenie Katolickie i powstało w roku 1989 w celu stworzenia nowej jakości w życiu publicznym. Myślę, a nawet jestem tego pewna, że stowarzyszenie, które ma dwa tak zobowiązujące przymiotniki w nazwie powinno raczej słuchać Ojca Świętego i tego, co mówi On młodzieży, niż Krajskiego.”

    Czy Misiak się coś nie pomyliło? Demokracja nie jest świętością na gruncie chrześcijaństwa. Papież ,mówiąc o świecie demokracji liberalnej mówi wiele o zniewoleniach jako ona niesie, o „strukturach grzechu”, „cywilizacji śmierci”, o odrywaniu przez nią wolności od prawdy (a to należy przecież do istoty współczesnej demokracji). To są te nowe formy niewolnictwa. Kiedyś niewolnik to był ktoś fizycznie zniewolony. Dziś nowi niewolnicy mają skrępowane dusze i umysły, a to jest o wiele gorsza postać niewolnictwa.

    Kultura pogańska, jak pokazuje wyżej przedstawiony przykład święci swoje triumfy.

    Papież i Bono

    W nr 11/2000 „Viva” znalazłem wywiad z niejakim Bono irlandzkim wokalistą „kultowej kapeli rockowej” U2, który jest dziś „na topie”. W wywiadzie tym dotyczący głównie szczegółów jego kariery pojawia się nagle następujące pytanie: „A co z twoją kampanią na rzecz redukowania długu trzeciego Świata? Czy papież, z którym się spotkałeś, zrozumiał Twoje przesłanie?” W pytaniu tym zawarta jest wyraźnie sugestia, że koncepcja redukowania długu trzeciego Świata jest dziełem Bono i czymś nowym i wręcz zaskakującym dla Papieża.

    Bono idzie za tą sugestią stwierdzając: „Naturalnie. Wysłał mi nawet list z wyrazami poparcia. Naprawdę jestem przekonany, że po tym, jak oddał się sprawie zburzenia muru berlińskiego, Jan Paweł II zdecydował się zaatakować kolejny mur, mniej polityczny, a bardziej gospodarczy i społeczny. Ten który dzieli bogatych i biednych.”

    W tej wypowiedzi jest, z kolei zawarta sugestia, że papież zajmuje się sprawami politycznymi i gospodarczymi. Drobna nieścisłość czy przekłamanie? Papież działa przecież w porządku wiary i moralności, w porządku prawdy i dobra.

    Czy mamy tu do czynienia z totalną ignorancją czy świadomym kłamstwem? Bardzo prawdopodobne, że ani dziennikarze „Vivy” ani Bono nigdy nie mieli w ręku żadnego tekstu podpisanego przez Jana Pawła II, że po prostu nie wiedzą o tym co mówi Kościół od lat w swoim nauczaniu społecznym, o jego wielokrotnych apelach w sprawie umorzenia długu krajów biednych. Bardzo prawdopodobne, że nie wiedzą tego redaktorzy zagraniczni „Vivy” i redaktorzy jej polskiej edycji. To jest jaki znak rozpoznawczy naszych czasów. Niechrześcijanie dużo mówią o konieczności zrozumienia odmiennych poglądów ale sami zamykają się w swoim ciasnym pogańskim światku i niczego poza nim nie rozumieją i nie chcą zrozumieć.

    Może to być też świadome kłamstwo. Taka jest ta współczesna kultura. Prawda się w niej nie liczy. Bono ma być nie tylko gwiazdą ale i autorytetem dla milionów. Trzeba do tego wszystko nagiąć. Bono jako nauczyciel Papieża. To dopiero hit.

    No, a cóż ten wielki autorytet, działacz społeczny walczący o byt biednych na całym świecie jeszcze mówi. Może ma faktycznie jakieś wielkie przesłanie. Spróbujmy go zrozumieć. Ostatnie pytanie jakie zadają mu dziennikarze brzmi: „Czy znów wybierasz się do Rzymu, żeby zobaczyć się z nim z okazji Jubileuszu roku 2000?” Odpowiedź Bono „powala na kolana”: „Nie, bo już się do niego nie odzywam. Odezwę się do niego dopiero, gdy odda mi okulary, które mi zabrał podczas naszego ostatniego spotkania.

    Mówi się, że pogaństwo to dziecięctwo ludzkości. Kochajmy dzieci. Dbajmy o ich wychowanie i edukację. Czy jednak świat się nie wali kiedy dzieci zaczynają być traktowane zbyt poważnie?

    Elity i kultura

    Kulturę tworzą elity. Tworzą ją nie tylko poprzez literaturę i sztukę ale również, a w zasadzie przede wszystkim wyznaczając duchowość i moralność narodu i społeczeństwa. One określają zasady współżycia, obyczaje, sposób myślenia, hierarchię wartości. One również nadają ton – dyktują sposób bycia i modę we wszelkich możliwych dziedzinach. Elity to inaczej arystokracja. Gdy zaczęto używać słowa arystokracja miało ono wskazywać na ludzi o najwyższym poziomie duchowym, intelektualnym i moralnym, ludzi poczuwających się do odpowiedzialności za całe społeczeństwo czy naród, pragnących dobra dla innych i działających na rzecz ogółu właśnie w imię tego dobra. Zadaniem elit czy, jak kto woli, arystokracji jest więc, między innymi, wychowywanie całego społeczeństwa do prawdy, dobra, miłości i prawdziwej wolności (wolności, której sens i zarazem granice wyznacza właśnie prawda, dobro i miłość), usprawnianie go w cnotach kardynalnych, moralnych, intelektualnych i społecznych.

    Jakie są dzisiejsze polskie elity? Czy w ogóle jeszcze istnieją? Czy są w istocie polskie?

    Ostatnio oglądałem w telewizji program poświęcony problemowi elit. Wszyscy jego uczestnicy przez elity rozumieli ludzi „sukcesu” związanych wprost lub pośrednio z kulturą, oddziaływujących na myślenie innych, posiadających duże pieniądze i jakoś znanych ogółowi czy przynajmniej wielu ludziom. Taka charakterystyka elit nie jest może do końca trafna ale jakoś odpowiada, jak się wydaje, pewnej prawdzie o współczesnym świecie.

    Jeden z przedstawicieli tak rozumianych elit powiedział: „Uznaję się za typowego przedstawiciela współczesnej elity. Wstaję o siódmej rano. Wyprowadzam psy na spacer. Idę do pracy. Wracam do domu o jedenastej. Wyprowadzam psy na spacer. Idę spać. Wstaje o siódmej rano wyprowadzam psy na spacer. Idę do pracy...”

    Ta wypowiedź, świetnie nota bene dobrana przez autorów programu, wskazuje jednoznacznie na to co jest dla tych dzisiejszych elit największą wartością (oczywiście pieniądze i sukces) i jaki musi być ich poziom intelektualny (przy takim trybie życia szybko są wyjałowieni i puści).

    Inny przedstawiciel współczesnych elit w Polsce szczerze i bez żenady stwierdził: „Współczesne elity to banda snobów, która wygrała wyścig szczurów. Elity dziś tylko nadają ton. Nic więcej. Mają wielkie pieniądze i wielkie wpływy. Tak naprawdę to są znienawidzone przez społeczeństwo.”

    Wydaje mi się, że przedstawione wyżej wypowiedzi nieźle charakteryzują sytuację w Polsce. Brak nam prawdziwej arystokracji ducha, prawdziwych elit, autorytetów, które wskazywałyby drogę ogółowi. W związku z tym ginie też nasza kultura. Społeczeństwo jest zagubione, także moralnie. Bez elit społeczeństwo jest jak człowiek bez głowy albo dziecko bez ojca i matki.

    Oczywiście nie brak wśród nas ludzi wspaniałych, wielkich, szlachetnych i mądrych ale „elity” broniąc swojego status quo robią wszystko by społeczeństwo ich nie zauważyło lub uznało za, mówiąc delikatnie, dziwaków.

    Wiek XXI zaczynamy więc w zagubieniu. Jeśli w najbliższych dziesiątkach lat Polska nie odnajdzie siebie, swojej kultury, swoich elit smutny jej los, smutny nasz los.

    Totalitaryzm w kulturze

    Kiedyś, jeszcze na początku XX w. każdy kto miał coś do zaoferowania społeczeństwu w dziedzinie kultury mógł do niego dotrzeć, przedstawić swoją propozycję, upowszechnić swoją sztukę, myśl, naukę. Każdy mógł napisać i wydać książkę w kilku tysiącach egzemplarzy (choćby nakładem autora), założyć czasopismo i wydawać je regularnie. Takich czasopism było wtedy tysiące. Każde prawie miasteczko miało swoje periodyki. Wszyscy mieli tu równe szanse. Panował pluralizm.

    Dziś kultura, tak jak gospodarka, została zawłaszczona przez garstkę „bogów”, którzy wszystko wiedzą najlepiej, którzy decydują jaka ona ma być i kto ma ją tworzyć. Dziś kultura to przede wszystkim telewizja, radio i wielkonakładowe czasopisma. One ją tworzą, one lansują nazwiska, prądy, trendy, estetykę, wartości, światopoglądy, dogmaty, także religijne (oczywiście pogańskie).

    Kultura stała się płaska, płytka, prymitywna, szablonowa. Pluralizm stał się w niej tylko pustym hasłem. Tysiące ludzi nie ma szansy na to, by ją tworzyć czy współtworzyć. Gdyby dziś narodził się Mickiewicz, Kochanowski, Słowacki, Prus czy Sienkiewicz wydali by swoje utwory w tysiącu (no, powiedzmy trzech tysiącach) nakładu ale nikt by tego nie zauważył. Książki poszłyby na przemiał, a panowie X i Y z telewizji czy jakiejś tam gazety dalej lansowaliby jakiegoś półgrafomana, który spełnia ich oczekiwania i wymogi tzw. politycznej poprawności.

    Wnioski? Trzeba uciekać od tej totalitarnej kultury, od tych środków bogatych, które bogate są tylko formą i siłą zniewalania i powracać do tych takich jak książka, teatr, wiersz, obraz środków ubogich poprzez które nie tylko wyrazić można najbogatszą treść ale również uratować wolność w kulturze a poprzez nią wszystkich tych wielkich ludzi, którzy dziś żyją pośród nas nie otrzymując nawet cienia szansy na to, by móc, choćby szeptem coś do nas powiedzieć, by móc przekazać nam, choćby tylko okruch, swojej wielkości.

    Ilu Kossaków, Fałatów, Kasprowiczów, Asnyków, Sienkiewiczów, Wyspiańskich itp. itd. żyje pośród nas i, w najlepszym razie, dokonuje tylko korekty „dzieł” spłodzonych przez nijakich, schizofrenicznych ulubieńców dzisiejszych Neronów?

    Symbol daje do myślenia

    Ks. Józef Tischner lubił często powtarzać powiedzonko jednego z idealistycznych filozofów – „Symbol daje do myślenia”. Powiedzonko to związane jest z idealistycznym (a także pogańskim) rozumieniem świata. Świat odczytywany wprost jawi się człowiekowi jako dzieło Boga, jako niezależna od świadomości człowieka rzeczywistość, w której obowiązuje nadane jej przez Boga prawo (tzw. prawo naturalne). Prawo to mówi, między innymi, że człowiek jest i pozostanie człowiekiem (że nigdy nie będzie bogiem) i jako taki musi się poddać wymogom prawdy i dobra. Jeżeli tego nie zrobi zginie jeżeli nie fizycznie to duchowo. Poganie, którzy marzyli o swojej boskości musieli więc odczytywać świat inaczej, odczytywać go tak, by jawił się im jako miejsce, w którym ich boskość staje się faktem. Wymyślili więc (pierwszy był tu Pitagoras), że świat należy odczytywać jako zespół symboli. To człowiek przecież decyduje o tym, czego symbolem jest dana rzecz. Decyzje jego przypominają tu decyzje Boże. Świat symboli to jednak świat ułudy, świat, który istnieje tylko w ludzkiej świadomości Symbole nie są kluczem do zrozumienia prawdy i rzeczywistości. Czy w takim razie symbol nie daje do myślenia? Ależ daje. Tylko, że efektem tego myślenia jest poznanie wyłącznie myślenia innych.

    Kiedyś w Zielonej Górze odbywał się Festiwal Piosenki Radzieckiej. Był on wienopoddańczym gestem wobec tych, który odebrali nam niepodległość, narzucili swoje prawa, żerowali na nas wyciskając nas jak cytrynę. Festiwal ten zorganizowali karierowicze i lizusi, a brali w nim udział ci, którym wszystko było obojętne oprócz własnej kariery, ci, dla których była to dobra okazja do wybicia się w górę. Nie ma już w Zielonej Górze Festiwalu Piosenki Radzieckiej bo nie ma już ZSRR. ( redaktorzy ND przeprawili na ZSRS). Teraz jest Unia Europejska, a w Zielonej Górze jest Festiwal Piosenki Zjednoczonej Europy. Czy to nie symbol? Symbol daje do myślenia. Ktoś powiedział, że dziś w Europie rodzi się Związek Socjalistycznych Republik Europejskich. Czy ten zielonogórski symbol nie jest symbolem tego nowego kraju rad?

    Nowe wynarodowienie

    Kilka lat temu napisałem artykuł o pojawieniu się w Polsce zjawiska nowego wynarodowienia. Coraz więcej Polaków – pisałem – przestaje myśleć „po polsku”. Pisząc to miałem na myśli zanik patriotyzmu, myślenia polską racją stanu, w ogóle myślenia o Polsce i polskim narodzie.

    Ostatnio czytałem artykuł o madziaryzacji Słowacji i o walce Słowaków o kulturę narodową w XIX w. Podczas tej lektury uświadomiłem sobie, że nasza sytuacja jako żywo przypomina sytuację Słowaków w ubiegłym wieku. Być Polakiem to przecież w znacznej mierze, jeżeli nie przede wszystkim być zanurzonym w autentycznej polskiej kulturze. Gdzie my się z nią dziś stykamy. Chyba tylko w szkole na lekcjach języka polskiego choć i tam zachodzą niepokojące procesy redukowania kontaktu z tym, co najbardziej polskie. A poza szkołą?

    Amerykański film, kosmopolityczna kultura. Zajrzyjmy do księgarni. Najwięcej jest tam książek obcych autorów, a ci polscy są najczęściej tylko polskojęzyczni. Na listach bestselerów znajdują się pozycje polskie takich autorów jak np. Sapkowskiego, o których trudno powiedzieć, że reprezentują polska kulturę narodową. Teatry wystawiają również głównie sztuki obcych autorów. Zresztą coraz mniej ludzi chodzi do teatru i czyta książki. Nasz kontakt z kulturą zachodzi przede wszystkim za pośrednictwem telewizji, radia i prasy gdzie coraz częściej nawet nie wspomina się o wielkich polskich świętach narodowych. Króluje tam kosmopolityczny czy amerykański chłam, coś co nawet trudno nazwać jest kulturą, cos co przypomina bardziej kulturę aborygenów niż kulturę europejską.

    Słowacy reagując na wynarodowienie założyli jeszcze w XIX w., działające aktywnie także dziś, stowarzyszenie Macierz Słowacka, którego zadaniem było i jest kreowanie, obrona i krzewienie kultury narodowej. Czy nie powinniśmy także podjąć intensywnych działań w tym kierunku? Czy nie jest tak, że większość Polaków nie zauważa już nawet, że nie mają żadnego kontaktu z tym, co autentycznie polskie i jako Polacy powoli karłowacieją i coraz częściej giną?

    „Polski” teatr

    W ostatnich „Notatkach o kulturze” pisałem o nowym wynarodowieniu, o tym, że zanika polska kultura i że większość Polaków traci z nią kontakt. Dziś mała ilustracja tej tezy. Zobaczmy co w miesiącu lipcu proponują nam warszawskie teatry.

    Po pierwsze widać, że dotknęła je komercjalizacja. Coraz mniej klasyki a jeżeli już to prezentowanej w przedziwny sposób (np. „Dzieła wszystkie Szekspira(w nieco skróconej formie” czy „Książe Myszkin” według „Idioty Fiodora Dostojewskiego). Coraz więcej tzw. podkasanej muzy i lewicowej (czy wręcz lewackiej) współczesnej „produkcji (np. „Związek otwarty” Dario Fo będący oczywiście atakiem na małżeństwo, rodzinę i moralność jako taką).

    W lipcu wystawi się w Warszawie trzydzieści sztuk. Z tego osiem autorów polskich. Wydawałoby się, że nie jest tak źle. Toż to prawie trzydzieści procent. Cóż to są jednak za sztuki?

    Tylko dwie można zakwalifikować do polskiej klasyki. Obie to sztuki Gombrowicza, który, nota bene, wyśmiewał wciąż polską tradycję i starał się tworzyć nową już nie bardzo polską. A poza tym/

    Możemy obejrzeć jedna sztukę Sławomira Mrożka („Zabawa”), sztukę Stanisława Tyma, który od lat atakuje Kościół i wszystko to, co katolickie w swoich felietonach w tygodniku „Wprost”, sztukę o znamiennym tytule „Polaków życie seksualne”, komedię sytuacyjną Lidii Amejko czy teatralną inscenizacje książki Grzesiuka „Boso ale w ostrogach”.

    Toż to ta sama sytuacja co w XIX w. w poddawanej intensywnej madiaryzacji Słowacji. Słowacy zareagowali na ten sytuacje tworząc obejmującą praktycznie cały kraj sieć teatrów amatorskich wystawiających dobre słowackie sztuki. W polsce takie amatorskie teatry już zaczynają powstawać. O jednym z nich, teatrze Piotra Kowalewskiego z Ełku pisałem już dwukrotnie w „Notatkach o kulturze”. Takie teatry można jednak w dalszym ciągu policzyć na palcach jednej ręki (no może dwóch). Czy nie czas na to żebyśmy i w tej perspektywie zaczęli się budzić?

    Znowu „Amerykańska papieżyca”

    W 1995 r. pojawiła się na polskich półkach księgarskich książka Esther Vilar pt. "Amerykańska papieżyca" Jest to pozycja z gatunku clerical fictions. Napisana jest w formie mowy intronizacyjnej pierwszego papieża płci żeńskiej. Jest to książka bluźniercza ale zarazem jest to także książka, której przesłanie niektórzy katolicy powinni poważnie przemyśleć. Kościół w niej opisany ma już niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. To mieszanina liberalizmu, elementów doktryn lewicowych i pogańskich. "W tej mowie intronizacyjnej - pisze jej autorka - chciałam pokazać, jakie skutki musiałaby za sobą pociągnąć stopniowa liberalizacja i zubożenie Kościoła katolickiego, i spytać postępowców, czy te skutki rzeczywiście są pożądane i czy w razie potrzeby dałyby się odwrócić."

    Vilar uważa, że to co najbardziej zagraża ludzkości to wolność rozumiana w znaczeniu "róbta co chceta". Wolność ta, według autorki, niszczy ludzi duchowo, moralnie i fizycznie. Trzeba ją więc jakoś pozytywnie ograniczyć. "Ponieważ tak czy owak potrzebują czegoś, co ich uratuje przed własną wolnością - mówi "papieżyca" - lepiej, ażeby wpadli w nasze ręce, niż w ręce dyktatorów." Vilar tak to komentuje. Dobra religia, religia, której ludzie potrzebują, która coś im da musi być surowa i niekontrolowana z zewnątrz.

    Autorka jest osobą niewierzącą, sceptyczką i cyniczką. jednak w pewnym momencie stwierdza: "Gdyby sytuacja zmusiła mnie do wybrania którejś z religii kolektywnych, na pewno zdecydowałabym się właśnie na tę religię (Vilar mówi wyraźnie o katolicyzmie podkreślając, że protestantyzm "nie wchodzi w grę").

    O przesłaniu tej książki pisałem już w „Notatkach” w zeszłym roku. Powracam teraz do tego tematu bo w warszawskim teatrze „Studio” odbyła się 3.06 br. premiera sztuki pod tym samym tytułem będącej inscenizacją teatralną książki. W „Informatorze Kulturalnym Stolicy” czytamy następujące streszczenie spektaklu: „Domy Boże walą się i są puste. Wierni masowo odchodzą od katolicyzmu i idą tam, gdzie religia (np. islam) lub sekta narzuca im surowe zasady. Wśród pozbawionego przywilejów i majątku kleru, szerzy się zobojętnienie i rezygnacja. Religia traci swój pierwotny sens.”

    Chyba wybiorę się na ten spektakl. Jestem bowiem ciekawy czy w „IKS” zaprezentowano przesłanie sztuki nieprawidłowo czy też jego reżyser Janusz Anderman tylko ten wątek książki zaprezentował warszawskim widzom.

    Codzienna magia

    Jest takie popularne pismo dla kobiet, które nosi tytuł „Na Żywo” Nosi ono podtytuł „Światowe życie”. Jakie to dzisiaj jest to światowe Życie? Zaglądam do nr 13. A tam: specjalne reportaże z trzech ślubów, między innymi Katarzyny Figury, doniesienia o kłopotach ze zdrowiem Christiny Aguilery, o końcu miłości Liz Hurley i Hugha Granta, o dobrym sercu gwiazdy futbolu Davida Beckhama. Najbardziej jednak światowa jest ostatnia strona pt. „Ryszard Zawadzki. Znam sekrety sławnych ludzi.” Ze strony tej dowiadujemy się, że Pan Zawadzki to psycholog z wykształcenia, a „tarocista z zawodu i zamiłowania”, że wróży z kart sławnym ludziom, przede wszystkim aktorom i że ci sławni ludzie walą do niego jak w dym i pytają się kart o wszystko, chcą aby one rozwiązały ich problemy i sluchaja ich jak ojca i matki, jak Pana Boga.

    Anonimowa osoba przeprowadzająca wywiad z Ryszardem Zawadzkim zadaje w pewnym momencie następujące pytanie: ”A czy zdarzyło się, że ktoś postąpił wbrew temu, co doradzały karty?” Wróż na to: „Czasami tak się dzieje. Kiedyś na przykład karty namawiały jedna z bardzo znanych aktorek, aby przyjęła rolę w głośnym już dzisiaj filmie. Ale ona z powodu animozji osobistych odrzuciła tę propozycję. Decyzja okazała się niefortunna.”

    Następne pytanie było takie: „Czy można uciec przed przeznaczeniem?” Odpowiedź; „Nie to jest karma, przed nią się nie ucieknie.” Kolejne pytanie: „Po co więc wróżyć z kart?” Odpowiedź; „By ominąć niebezpieczeństwa....” Pytanie: Czego można uniknąć, stawiając sobie tarota?” Odpowiedź: „Porażki, zdrady, bankructwa, choroby, a nawet przedwczesnej śmierci.”

    Cóż za ciemnota, zabobon. Po prostu rasowe pogaństwo. A upowszechnia to pismo mające w podtytule „Światowe życie” Czy to jest światowe życie? Ano tak przynajmniej w takim sensie w jakim księciem tego świata jest ojciec kłamstwa (ciemnoty i zabobonu) szatan.

    Kto nam odebrał zadowolenie z własnego ciała?

    Rozważania pod takim tytułem można znaleźć w lipcowym numerze (2000)pisma dla kobiet „Twój Styl”. Czytamy tam, między innymi: „nikt nie umie zrobić nam większej krzywdy niż my same. Plażowe piekiełko zaczynamy już przed urlopem w przymierzalni kostiumów kąpielowych. Na widok własnego ciała wpadamy w popłoch, złość, melancholię. A przecież nie wyglądamy w nim jak modelki, bo nie mamy na to szans. Dziewczyny do reklam są wyselekcjonowane z tysięcy. Znacznie wyższe i szczuplejsze niż średnia krajowa. I choć wiadomo, że próba dorównania im musi być nieudana, to jednak obwiniamy się, że nam nie wychodzi. – Nasza skupiona na wyglądzie kultura wywiera ogromną presje na kobiety – mówi psycholog Hanna Samson, - Tylko dziesięć procent kobiet akceptuje swoje ciało. A przecież nosimy je codziennie.”

    Cóż to za kultura, która odebrała kobietom zadowolenie z własnego ciała? Skąd się ta kultura wzięła?

    Oczywiście, że chodzi tu o kulturą pogańską. Kto nie wierzy niech przypomni sobie kult ciała w starożytnej, pogańskiej przecież, Grecji. Kulturę tę w znacznej mierze stworzyły i upowszechniają pisma dla kobiet, w tym „Twój Styl”. Czytelniczki tych pism nie tylko przestają lubić swoje ciała ale przestają również cenić siebie. Statystyki mówią bowiem, że większość z nich zaczyna cierpieć na totalny kompleks niższości (nie tylko nie to ciało ale również nie to życie, nie ten mąż, nie te dzieci, nie ten dom, nie ten samochód itd.)

    Chrześcijańska koncepcja człowieka mówi, że człowiek to dusza i ciało, że bez duszy lub bez ciała człowiek nie jest człowiekiem. Pogańska koncepcja mówi, że człowiek to dusza (w niektórych wersjach nawet demon) uwięziona w ciele. Ciało jest tu traktowane jako mieszkanie duszy. Mieszkanie można zmienić, można je przemeblować, odremontować. Mieszkanie nie jest mną to rzecz. Zobaczmy, że nawet psycholog zatrudniona prze „Twój Styl” myśli w ramach takiej właśnie opcji. Według niej przecież ciało „się nosi” tak jak sukienkę.

    Czy kobiety powinny być zadowolone z własnego ciała? Zobaczmy w takim postawieniu problemu ukryta jest pułapka pogańskiej kultury. Oczywiście trzeba dbać o własne ciało. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, że moje ciało to ja. Taka (taki) jestem. Kiedyś byłoby truizmem powiedzieć, że to nie ciało jest najważniejsze, że ważne jest to, co w środku, że ważna jest miłość, szczęście itp. Kiedyś byłoby truizmem powiedzieć, że pieniądze szczęścia nie dają. Dziś, i należy o tym pamiętać, to nie są już truizmy.

    „Twój Styl” radzi polskim kobietom: „Zrób sobie wakacje od krytyki i kompleksów”. Doradzam to samo. Zrób sobie więc wakacje od „Twojego Stylu”, „Kobiety i Życie” „Hallo” itd., od tego całego pogaństwa, bądź sobą, człowiekiem stworzonym przez Boga do miłości, szczęścia, radości – do człowieczeństwa.

    Kultura i cwaniactwo

    Jechałem ostatnio pociągiem, wagonem I klasy z Warszawy do Ełku. Kupiłem bilet I klasy bo chciałem w pociągu opracować pilne materiały, zrobić notatki, przemyśleć parę problemów. Tak jak się spodziewałem byłem sam w przedziale. Wszędzie więc rozłożyłem swoje papiery i zabrałem się do pracy. Nie zaznałem jednak spokoju. W trakcie jazdy do mojego przedziału wsiadło w sumie 7 osób. Dosiadały się na kolejnych stacjach. Jednak już po pół godziny, góra godzinie opuszczały przedział „z hukiem”. Stanowczo bowiem wypraszał je konduktor ponieważ miały bilety II klasy i nie zamierzały zrobić dopłaty do I. Jednej osobie się udało. Konduktor nie zdążył jej wykryć Na dwie, które wtargnęły do przedziału przed samym Ełkiem machnął już ręką. Nie miał już siły użerać się z niesubordynowanymi pasażerami.

    Zobaczmy. Te osoby próbowały oszukać PKP korzystając z takich jego usług za jakie nie zapłaciły, a ponadto, tak niejako przy okazji, narażały na stratę innego pasażera (czyli mnie), który uiścił specjalną opłatę za to, by jechać w bardziej komfortowych warunkach. To jest właśnie cwaniactwo. Czym ono jest w swojej istocie?

    Cwaniactwo to zjawisko, które wiąże się zawsze z kłamstwem, przekroczeniem porządku sprawiedliwości, pewną krzywdą. Wykroczenia, które pociąga za sobą są drobne. Uchodzą na sucho. Z moralnego punktu widzenia też nie są często potępiane przez polskie społeczeństwo. Być może dlatego, że wrosły już w „polski krajobraz” ze względu na naszą specyficzną historię. Czasy wciąż były trudne. Trzeba było szczególnej zaradności, by je przetrwać. Polacy nauczyli się sobie radzić w każdych warunkach.

    No ale wreszcie przyszły, jak to niektórzy mówią, „normalne czasy”, czasy, w których powinniśmy wreszcie zacząć zachowywać się normalnie. Jednak cwaniactwo wcale nie zaginęło i nie tylko dlatego, że stało się drugą naturą, przyzwyczajenie wielu ludzi. Cwaniactwo ma się dobrze i jeszcze wzrasta bo okazało się, że należy ono do istoty nowej kultury, kultury, której uczy nas Zachód – kultury biznesu.

    Pierwszy raz zetknąłem się z jego nową twarzą niedługo po 1989 r. gdy obserwowałem jak powstaje jedna z pierwszych, i to katolicka (przynajmniej z nazwy) szkoła „przedsiębiorczości”. Już po pierwszych zajęciach wysłano studentów do sklepów gdzie miał odbyć się ich sprawdzian z tego, co się nauczyli. Sprawdzian zaliczał ten kto w sklepie wyłudził za darmo jakiś towar. Później zorientowałem się, że to norma gdy zobaczyłem „profesjonalne” reklamy, działanie „nowoczesnych” firm. Dziś spotkać już można często młodych ludzi wychowanych w „nowym”. Są pewni siebie, wygadani, przebojowi i skuteczni. Ich „profesjonalizm’ można ująć jednym słowem – cwaniactwo. To polskie cwaniactwo miało w sobie często wiele fantazji, a nawet uroku. Jego symbolem jest choćby Franek – bohater filmu „Jak rozpętałem II wojnę światową”. To nowe cwaniactwo jest zimne, wyrachowane, bezwzględne, nie liczące się z niczym, zakamuflowane, ubrane, często, w pozory dobrego wychowania. Co za czasy. Kultura, której jedną z wartości jest cwaniactwo to kultura barbarzyńska, kultura, której w starej, dobrej Europie nigdy nie nazywano kulturą.

    „Kultura” reklamy

    Gdy włączamy telewizor zalewają nas reklamy, które prezentują specyficzną wizję świata, filozofię życia, hierarchię wartości, coś co już można by nazwać „kulturą reklamy”, coś co jednak bardziej przypomina kulturę zwierząt niż kulturę ludzką. Skąd mi się wzięła ta kultura zwierząt? Ano z takiej wypowiedzi Mickiewicza: „Bo jeżeli naród dobrze mający się i dobrze jedzący i pijący ma być najwięcej szanowany, tedy szanujcie między sobą ludzi, którzy są najtuczniejsi i najzdrowsi. Owóż i zwierzęta maja te przymioty; ale na człowieka to nie dosyć. A jeśli narody gospodarne maja być najdoskonalsze, tedy mrówki przewyższają wszystkich gospodarnością, ale na człowieka to nie dosyć. A jeśli narody rządne maja być doskonałe, tedy kto lepiej rządzi się jak pszczoły; ale na człowieka to nie dosyć.”

    Świat reklamy to jednak nie tylko świat uproszczony, prymitywny i odczłowieczony to również świat kłamstwa, świat, w którym nie tylko wszyscy kłamią ale również uczą innych, że kłamstwo nie jest niczym złym, że to coś normalnego, pewien sposób na życie i sukces. Reklama kłamie niekiedy w sposób pośredni, naiwnie wmawiając w nas, że wystarczy np. possać jakiegoś cukierka, a rozwiąże się wszystkie nasze problemy i kłamie też bezczelnie wmawiając nam, że użycie przez nas tego, co reklamowane załatwi szybko, tanio i skutecznie nasze problemy z praniem, sprzątaniem czy gotowaniem.

    Ostatnio na ulicach polskich miast ukazała się nietypowa reklama bo reklamująca wykrycie kłamstwa w reklamie. Była to reklama pisma „M jak mieszkanie” i zamieszczonego w nim testu wiodących proszków, które, jak informują reklamy w telewizji likwidują wszystkie plamy „już przy 40 stopniach”. Pismo dokonało naukowego testu tych proszków(z udziałem laboratoriów zachodnich). Okazało się, że żaden z nich nie likwiduje całkowicie „przy 40 stopniach” wielu plam. Jeżeli chodzi o plamy z trawy i herbaty to jeszcze, jeszcze. Plamy po praniu są prawie niewidoczne (ale jednak widoczne). Po praniu tymi proszkami plamy z wołowiny rzucają się natomiast ostro w oczy.

    No i co państwo na to? Czy taka dezinformacja nie powinna być zabroniona lub przynajmniej publicznie piętnowana? Kiedyś w dobrych czasach po takiej informacji firmy, którym wykazano oszustwo by zbankrutowały. Dziś dalej sprzedają swoje produkty i finansowo maja się coraz lepiej. Ale czy trudno się dziwić gdy kłamstwo toleruje się nawet w najwyższych kręgach władzy i dalej wspiera się polityków, w oczywisty sposób wbrew sobie, którzy się nim posługują. Czy nie mamy do czynienia z kulturą samobójców?

    „Świat ma nową religię...”

    Gdy idziemy dziś głównymi ulicami Warszawy co chwila ktoś próbuje nas zatrzymać, by wręczyć nam ulotkę jakiejś firmy. Swoje ulotki rozdają też na ulicach sekty. Nie zdziwiłem się więc gdy na ulotce, którą wepchnięto mi do ręki przeczytałem: „Świat ma nową religię...”. Nie wyrzuciłem jej jak to robię z reklamowymi postanawiając włączyć ją do mojego archiwum neopogaństwa.

    W autobusie wyjąłem ulotkę z kieszeni i zabrałem się do jej lektury. Jakież było moje zdziwienie gdy w jej środku zobaczyłem zdjęcia różnych smakowitych wędlin i podpisy: „Szynka”, „Berlinki”, „Krakowska sucha”, „Ogonówka” itd. Okazało się, że jest to ulotka dużej firmy wędliniarskiej, która kiedyś była polska, a teraz „udziały ma w niej” (nie podano tylko jaki ich procent) „pierwsza potęga mięsna w Europie, hiszpańska firma Campofrio Alimentacion”. Cóż w reklamie wędlin można napisać o religii? Ano poczytajmy: „Świat ma nową religię, którą jest kult zdrowia i szczupłej sylwetki.(...) Mamy(...) pomysł na popularyzowanie zdrowego życia i żywienia.”

    No cóż kiedyś kultura była kulturą, a gospodarka gospodarką. Kultura była zapisem duchowych i intelektualnych doświadczeń człowieka i jego mądrości. Gospodarka była narzędziem służącym zaspokajaniu obiektywnych, wyłącznie materialnych, potrzeb człowieka. Dziś tylko ta część kultury ma się dobrze, która się dobrze sprzedaje, a dobrze się, z reguły, sprzedaje to, co kiedyś nazywało się literaturą dla kucharek, a dziś ma szereg wersji od prasowych poprzez książkowe do filmowych. Dziś gospodarka to produkcja i sprzedaż, w znacznej mierze, wartości niematerialnych. Cytowana przeze mnie ulotka jest tylko drobną tego ilustracją. Spójrzmy na reklamy. 95% z nich (tak na oko) reklamuje nie towar, który formalnie reklamuje ale coś niematerialnego, co, według reklamodawców, można osiągnąć nabywając ten towar.

    Mamy do czynienia z nową cywilizacją (papież nazywa ją cywilizacja rzeczy do wyrzucenia), nową kulturą (kultura użycia, bardziej „mieć” niż „być”) i nową religią, której „święte księgi” piszą „kapłani” wielkich koncernów i przyciągając do niej tłumy opróżniają im kieszenie.

    Ratujmy poezję

    Od czasu do czasu w internetowej przeszukiwarce wystukuję swoje nazwisko i patrzę, co na mój temat pisze sie w internecie i prasie. Nie uzyskuję w ten sposób pełnego obrazu sytuacji (nie wszystko jest w internecie; np. „Trybuna, szczególnie ostatnio często o mnie pisze, a w internecie tego nie ma) ale zawsze jest to jakis obraz. Z reguły mogę zapoznać się z 60-70 tekstami, których w jakiejś mierze jestem bohaterem. Ostatnio dotarłem w ten sposob do strony internetowej pt. „Akant – prezentacje literackie”, na której znajduje się, między innymi, dyskusja na temat kondycji polskiej poezji. Dominuje w niej ból z powodu coraz mniejszego, bliskiego już zera, społecznego zainteresowania poezją. Jeden z dyskutantów Leszek Łęgowski kończy swoją wypowiedź, co mnie ucieszyło odwołując się do mojego tekstu: „Moją, może nietypową wypowiedź, chciałbym zakończyć jeszcze jednym cytatem, tym razem z Naszego Dziennika. Z cyklu Notatki o kulturze Stanisław Krajski w artykule Śmierć poezji mówi następująco: „Poezja jest znakiem trwania kultury poszukującej piękna, kultury, która wyrasta z filozofii i teologii, trudnych przecież dla przeciętnego człowieka dyscyplin i która dociera z tym teologicznym i filozoficznym przesłaniem "pod strzechy" w postaci poezji. Kultura, w której żywa jest poezja, to również "kultura serca". I może to jest najważniejsze.:”

    Inny dyskutant Sławomir Mrugowski pisze: „Ufam, że jest sens w refleksji poetyckiej, zastanowieniu nad tym dokąd zmierzamy ulepszając swoje komputery, kupując mieszkania, domy, coraz lepsze samochody..., budując cywilizację zagłady osobowości, wszechujednolicenia i internetowej samotności. Nasze dzieci nie będą z tym szczęśliwe i kiedyś (może jeszcze za naszego życia) świat rozbije się o znak Stop, bynajmniej nie ze względu na technologiczne bariery. Co będzie odpowiedzią na zagubienie? Może więc warto "tracić czas na wiersze".”

    Oczywiście, że warto. Poeci i miłośnicy poezji to przyjaciele rzeczywistości, a zatem prawdy i dobra.

    Elegancja i plastikowe naczynia.

    Koniec XX w. i początek XXI to czas zgrzebny, prostacki i wulgarny, czas, w którym nie ma miejsca dla elegancji. Wielu nie wie już nawet, co to słowo oznacza tym bardziej, że elegancja to coś co trudno zdefiniować czy nawet scharakteryzować. To trzeba czuć. To trzeba, jak to się mówi, mieć we krwi. Aby jednak to czuć, aby mieć to we krwi trzeba to mieć w swoim otoczeniu i życiu. I tu zaczyna się problem.

    Prof. Mieczysław Gogacz pisał w swoim czasie o duchowej elegancji trafiając jak wszystko na to wskazuje, w sedno problemu. Elegancja to inaczej klasa, wytworność, dobry smak, wykwintność. To wszystko zaczyna się we wnętrzu człowieka. Człowiek z klasą to człowiek wielkiej kultury, zanurzony w tradycji i we wszystkim się do niej odwołujący, to człowiek jakoś wielki, jakoś mądry, nie małostkowy, nie chytry, itp., itd. Taki człowiek swą duchową elegancję przenosi na zewnątrz, opromienia nią świat, w którym żyje. Zewnętrznym znakiem duchowej elegancji jest ubranie, wystrój wnętrz, w których się mieszka, sposób podawania i jedzenia posiłków, codzienne odniesienie do innych ludzi.

    Dziś mamy wytarte dżinsy, workowate koszule, dresy, adidasy, opryskliwość i chamstwo, jednorazowe plastikowe talerzyki, kubeczki i sztućce. Tęsknimy za elegancją ale jest to tęsknota, którą bardzo trudno, a często nie sposób zrealizować. Elegancja stała się dziś czymś tak luksusowym, że trzeba być dolarowym milionerem by móc nasycić swoje życie jej zewnętrznymi postaciami. Tej wewnętrznej elegancji nie da się zaś kupić. Nie da się dziś, w zasadzie, uciec przed prymitywizmem, małostkowością i prostactwem tym bardziej, że nawet współczesne elity uczyniły sobie z nich styl życia.

    św. Augustyn umierając był pełen radości jako chrześcijanin i pełen rozpaczy jako Rzymianin. Gdy bowiem umierał do Rzymu wkraczali barbarzyńcy niszcząc kulturę, wprowadzając swoje barbarzyńskie obyczaje, wartości i styl życia. Dopiero dojrzałe średniowiecze wiele setek lat później nie tylko potrafiło odrodzić elegancję ale i pogłębić ją o chrześcijańskie wymiary.

    Współcześni barbarzyńcy niszczący starą Europę i wprowadzający do niej lewicowo-liberalne prostactwa także przeraziliby św. Augustyna. Nauczeni doświadczeniem tamtych czasów możemy spokojnie czekać aż nowe średniowiecze przywróci elegancję. Dziś wszystko dzieje się dużo szybciej. Barbarzyńcy tak jak przyszli tak odejdą i pozostanie po nich tak jak po tamtych tylko przykre wspomnienie

    Co się dzieje z książka katolicką?

    Byłem na VI Targach Wydawców Katolickich, które odbyły się w Warszawie pod koniec kwietnia. Obszedłem wszystkie stoiska (równo 100). Pewne zaskoczenie wywołała we mnie obecność takich wydawców jak choćby: Dziennik Życie, Notes Wydawniczy, Prószyński i Spółka, Zysk i S-KA, Semestr (ogólnopolski miesięcznik studencki), Państwowy Instytut Wydawniczy, Mighty God (producent długopisów, kubeczków, naklejek, pocztówek i znaczków plastikowych i metalowych z nadrukami o treści religijnej), Media Rodzina (poradniki), Magazyn Literacki, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Instytut Geografii UJ – Zakład Geografii Religii, Import-Export Artykułów Przemysłowych (produkuje między innymi „ikony bizantyjskie”), Bellona.

    Zaskoczyła mnie po pierwsze zastosowana na tych targach nowatorska definicja wydawcy. Nigdy bym nie zgadł, że producenci kubeczków lub reprodukcji to wydawcy. Zaskoczyło mnie też interpretacja pojęcia „wydawca katolicki”. Niektórzy wystawcy (tacy np. jak „Semestr”, „Notes Wydawniczy” czy „Życie”) nie posiadali żadnych w jakikolwiek sposób związanych choćby luźno z chrześcijaństwem pozycji. Inni prezentowali publikacje, których tematyka dotyczyła chrześcijaństwa ale nie były one napisane z chrześcijańskiej pozycji (np. Instytut Geografii UJ-Zakład Geografii Religii). W wielu wypadkach publikacje takie stanowiły 1% ich oferty (wśród pozostałych pozycji, przeważnie na targach nieobecnych ale reklamowanych tam za pośrednictwem katalogów znaleźć można było wiele „dzieł”, promujących, mówiąc delikatnie, konkurencyjne wobec chrześcijańskich, doktryny duchowe i moralne.

    W trakcie targów rozpowszechniany był też „Kurier Czytelniczy” MEGARON-u zawierający obszerny materiał ich dotyczący. Obok niego znaleźć można tam było wywiad z o. W. Oszajcą SJ poświęcony prawie w połowie atakowi na Radio Maryja. Dowiadujemy się z niego, że Radio Maryja pogłębia strach, zagubienie, alienację ludzi biednych i spycha ich „jeszcze głębiej w to nieszczęście, w którym i tak tkwią po uszy”, że nie prezentuje nauczania społecznego Kościoła lecz działa „w duchu jednej partii” (nie wiadomo, które ale zbliżonej w każdym razie, według o. Oszajcy, ideowo do SLD) , że jest nieuczciwe, że podtrzymuje fałszywy obraz Polski i świata, że jego słuchacze są „nierozgarnięci” (tak twierdzi reprezentant redakcji, a o. Oszajca tego nie prostuje) itd. itp.

    A co z książka katolicką? Wydawcy katoliccy zaspokajają potrzeby katolickiego rynku czytelniczego w niewielkim, jak się wydaje, zakresie. Całkowity brak katolickiej literatury pięknej. Tylko kilka dzieł wielkich świętych, Doktorów i Ojców Kościoła. Brak klasyki katolickiej (wielkich i uznanych filozofów i teologów katolickich). Niewiele też opracowań naukowych. Za to książki z akcentami lewicowymi, modernistycznymi, promujące Unię Europejską czy liberalizm rzucają się w oczy.

    Ideologia i uniwersytety

    W swoim czasie pisałem już w „Naszym Dzienniku” o upadku polskich uniwersytetów. Charakteryzując ich kulturową, cywilizacyjną i społeczną rolę stwierdziłem wtedy: „Fundamentem kultury i cywilizacji są uniwersytety – humanistyczne uczelnie, których podstawowym celem jest pielęgnowanie tradycji i spuścizny Polski i Europy, poszukiwanie prawdy i kształcenie przyszłych pokoleń w taki sposób by tę prawdę, tradycję i spuściznę przenosiły w codzienne życie, czyniły je jego podstawą, zachowywały dla przyszłych pokoleń. To na uniwersytetach kształcą się elity, które w oparciu o swoją formację i rozumienia kształtują wizję teraźniejszości i przyszłości, państwo, kulturę, szkolnictwo, codzienną praktykę życia społecznego.” Mówiąc o ich upadku miałem wtedy na myśli zubożenie kadry i związane z tym faktem jej nadmierne zaangażowanie w zarobkową działalność pozanaukowa i znaczne obniżenie się jakości kształcenia ( za duża liczba studentów dziennych, co uniemożliwia im normalne studia, przewaga studiów zaocznych itp.). Napisałem wtedy także: „Przez pięćdziesiąt lat podlegały komunistom. Były wtedy nie tylko pod ich całkowitą kontrolą ale w znacznej mierze to oni określali ich charakter i kierunki rozwoju. W ten sposób uniwersytety polskie stały się lewicowe i ateistyczne. Po 1989 r. niewiele uległo poprawie natomiast wiele się pogorszyło.”

    Pisząc te słowa nie sądziłem jednak, że jest tak źle. Z nr 106 „Naszego Dziennika” dowiadujemy się, że na ostatnim spotkaniu Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich rektorzy „udzielili pełnego poparcia idei integracji Polski z unią Europejską”. Przewodniczący tej Konferencji uzasadniając to poparcie stwierdził, że „proces integracji europejskiej, będący formą kreowania nowej tożsamości ma znaczenie historyczne, a integracja Polski z UE w pierwszych latach XXI w. jest dziś fundamentem polskiej racji stanu.”

    Polskie uniwersytety nie tylko się skomercjalizowały, nie tylko stały się fabrykami niedouczonych magistrów ale zagubiły również podstawowy sens swojego posłannictwa. Celem uniwersytetu nie jest i nigdy nie było realizowanie „racji stanu”. To należy do polityków. Gdy zaś ta „racja stanu” jest problematyczna, gdy postrzegana jest jako taka tylko przez niektórych polityków ( w tym wypadku głównie lewicowych) to jest to nieporozumienie do kwadratu, nieporozumienie, które może oznaczać, że uniwersytety polskie wkraczają w kolejną fazę samodestrukcji.

    Kultura i bestsellery

    Pisałem ostatnio w „Notatkach” o tym, że miarą kultury jest czytelnictwo. Pod koniec swoich rozważań podkreśliłem, że chodzi mi, oczywiście, nie o byle jakie książki ale o tzw. dobre książki, a zatem książki, które promują prawdę, dobro, mądrość, książki o wysokim poziomie. I dobrze, że to podkreśliłem. Dlaczego?

    „Rzeczpospolita” nr 51 z br. zawiera listę polskich bestsellerów 1999 r. Jest to lektura pouczająca, wskazana jednak tylko dla tych o silnych nerwach nie posiadających, skłonności samobójczych, skłonności do załamywania się czy choćby popadania w apatię.

    Nie jest to, w zasadzie jedna lista, lecz cztery: współczesnej literatury polskiej, literatury obcej, literatury faktu i poradników. Jeżeli zrobić by z nich jedną listę to pierwsze trzy miejsca zajęły by na niej poradniki („Vicacora leczy raka”, „Jak żyć długo i zdrowo”, „Uleczyć nieuleczalne”). Miejsce czwarte zajmowałaby tu książka pt. „Byłem księdzem” (tom 3), książka, która jest opluwaniem Kościoła, a o „faktach” w niej podanych zaświadczyć może tylko jej autor. Miejsce piąte i szóste zajmowałyby znowu poradniki („Bóg nam zesłał vilcacorę” i „Droga do zdrowia”). Dopiero siódme miejsce zajmuje książka, którą można by zaliczyć, przy, oczywiście, dobrej woli, do literatury pięknej, a mianowicie „arcydzieło” znanej od lat autorki kryminałów Joanny Chmielewskiej „Najstarsza prawnuczka”. Ósme miejsce zajmuje V tom sagi A. Sapkowskiego o wiedźminie pt. „Pani jeziora”, a dziewiąte ksiązka pt. „Internet. Praktyczny przewodnik” W pierwszej dziesiątce znalazłaby się też druga książka Chmielewskiej „Depozyt” Książki te zostały sprzedane w nakładzie od 200 do 50 tys. Lączna liczba ich sprzedanych egzemplarzy wynosi: ponad milion egzemplarzy. Już inne bestsellery takie jak: wiersze Agnieszki Osieckiej, „Samoleczenie metodą BSM” czy „Nostrodamus, sekrety przepowiedni” ukazał się w nakładach od 40 tys. (niewiele pozycji) po 12-15 tys. (zdecydowana większość).

    Ciekawostką jest też tu fakt, że pozycja „Byłem księdzem” zajmuje pierwsze miejsce na liście literatury faktu (no tak, takie dziś mamy „fakty”, takie się promuje i uznaje). Co prawda 14 miejsce na liście literatury polskiej (po Osieckiej, znanej, przypominam, z niewybrednych ataków na Kościół i wyśmiewania się z katolicyzmu, Chmielewskiej i Musierowicz) zajmują „Poezje” Karola Wojtyły (13 250 sprzedanych egz.) Warto jednak tu podkreślić, że w ilości 26 450 egz. została sprzedana książka „Gwiezdne wojny cz. I Mroczne widmo”, która jest promocją pogaństwa spod znaku New Age (ostrzegałem przed nią i przed filmem w trzech artykułach opublikowanych w ND).

    Nna omawianych listach znajduje się również „Świat Zofii” Josteina Gaadera – zbeletryzowana historia filozofii (sprzedano jej 31 295 egz.). W 1998 była na tej liście na 3 miejscu. Osobiście podważałbym jej rzetelność i uczciwość. Bo np. Spinozie promującemu kryptokabałę i panteizm, a więc pogańskie doktryny poświęca autor kilkakrotnie więcej miejsca niż św. Tomaszowi z Akwinu, którego wielkości i roli w kulturze nikt poważny nie podważa. Referując doktrynę Akwinaty Gaardner przypisuje mu ponadto poglądy, które trudno u niego odnaleźć, a które mają ukazać go w negatywnym świetle (np. negatywne poglądy na temat kobiety).

    Jeżeli podana przez „Rzeczpospolitą” lista bestsellerów jest prawdziwa (trudno dziś, nawet „Rzeczypospolitej” zweryfikować tego typu dane) to powinniśmy martwić się w dwójnasób. Jeżeli to właśnie te książki mają wyznaczać polskie myślenie to już niebawem nie będzie to ani myślenie ani polskie.

    Myślę, że jest to miejsce i czas, by wrócić do mojego apelu – Wspierajmy i czytajmy dobre książki, literaturę, którą można, z ręką na sercu nazwać polską katolicką, europejską (a nie „europejską”), literaturą faktu (szczególnie tą, która dotyczy tzw. białych plam). Musimy sobie uświadomić. Bez nas ona zginie. Do takiej literatury często trudno dotrzeć. Tyle jest tu blokad i przeszkód. Trzeba jednak jej szukać.

    Zabawki i kultura

    Ostatnio wybrałem się z najmłodszym synem do miasta w poszukiwaniu zabawki. Syn miał imieniny, a w naszej rodzinie już od 15 lat (od czasu gdy najstarszy syn skończył trzy lata) jest taka tradycja, że dziecko w dzień imienin samo sobie wybiera zabawkę. Najpierw odwiedziliśmy „Smyka”, największy chyba sklep z zabawkami w Warszawie. Piotruś oglądał zabawki chyba przez ponad godzinę. Wreszcie się załamał. „Nie chcę żadnej z tych” – powiedział. Pojechaliśmy do wielkiego sklepu przy Placu Konstytucji. Historia się powtórzyła, Wreszcie udaliśmy się na jeden z bazarków, gdzie po obejrzeniu wszystkich stoisk z zabawkami dziecko się całkowicie poddało i zrezygnowane poprosiło, by mu kupić pierwsze z brzegu małe lego.

    Gdzieś z piętnaście lat temu odwiedziliśmy z żoną Włochy. Oglądaliśmy nie tylko zabytki. Zwiedzaliśmy też, jakby to były muzea, sklepy. Przyjechaliśmy przecież z komunistycznego kraju, kraju pustych półek. Byliśmy zaszokowani. Tyle towaru. Taki wybór. W pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, że nie natrafiliśmy, jak dotąd, na żaden sklep z zabawkami. Wszystko już było po kilkadziesiąt razy. Byliśmy przecież w wielu miastach i ani jednego sklepu z zabawkami. Zaczęliśmy go szukać. Szukaliśmy długo. Wreszcie znaleźliśmy. Oh, jaki był biedniutki w porównaniu z tymi innymi sklepami. Byliśmy zaskoczeni. W ciągu ostatnich lat trafiliśmy z dziećmi do Pragi, Wiednia i Berlina. Dzieci, które zawsze podczas wyjazdów dostają zabawki były zawiedzione. Dokładnie ten sam wybór (lub jak kto woli żadnego wyboru) jak w „Smyku”. No, oprócz jednego wyjątku. W Berlinie Zachodnim znaleźliśmy wielki sklep z zabawkami z XIX w. Wybór był olbrzymi ale ceny od 50 dolarów w górę.

    Co sprzedają w tych wszystkich sklepach z zabawkami? Lego, trochę plastikowych żołnierzyków małych, średnich i bardzo dużych, wiele nieludzkich, nieestetycznych, koszmarnych potworków (w tym ostatnio głównie z filmu „Gwiezdne wojny”), gry planszowe, samochodziki, trochę koparek, lalek i misiów. To chyba wszystko. Brak smaku, brak wyobraźni, inwencji, polotu. Żadnego odwołania się do tradycji w tej dziedzinie. Ponadto te zabawki są, z reguły, bardzo drogie. Ich ceny idą często w setki nowych złotych.

    Jakie są tego powody? Nie ma już miejsca dla dziecka w dzisiejszym świecie. Nie funkcjonuje w kulturze w tym sensie, że nie jest przedmiotem jej zainteresowania. Nikt o nim nie myśli Nikt mu nie służy. Wręcz przeciwnie. Dziecko to wróg. Utrudnia, lub uniemożliwia kobiecie robienie kariery, naraża na wiele niewygód (te nocne wstawanie, spacerki), jest przyczyną zmartwień i stresów, wreszcie obniża standart życia (kosztuje przecież drożej niż dorosły). Już w okresie międzywojennym pojawiły się więc pierwsze symptomy narodzin nowej kultury. Walenty Majdański wielki katolicki publicysta tamtego okresu ujął to w swojej książce „Giganci” w postaci hasła: „Kobieta trumna i pies” pisząc; „Najpierw zabija swoje nienarodzone dziecko, a potem w jego miejsce kupuje sobie psa. Coraz więcej psów na ulicach.” Dziś kultura eliminacji dzieci ze społeczeństwa jest już faktem na Zachodzie, a i w Polsce zaczyna się panoszyć. Kultura bez dzieci to kultura dinozaurów, tych, po których ślad nie zostanie.

    A my co? Nie dajmy się w to wrobić. Kultura miłości, cywilizacja miłości, to kultura i cywilizacja, w których wielką wartością jest dziecko i jego uśmiech. Zawsze powinniśmy o tym pamiętać. Ostatnie statystyki mówią, że jeżeli policzyć wszystkich Europejczyków w wieku od 15 do 22 lat to Polacy stanowią aż 50% z nich. Gdybyśmy się tak postarali to za kilkadziesiąt lat byłoby to 90%. Wtedy Europa byłaby nasza. Jest to pociągająca perspektywa. Może to też być dobry sposób na rozwiązanie wszystkich tych problemów, które stwarza istnienie Unii Europejskiej. Oni też to wiedzą i zrobią wszystko, by to nie dziecko ale pies był najlepszym przyjacielem człowieka w Polsce.

    Wielkanocne kłamstwo

    W Wielkanoc czułem się jak w PRL-u. W telewizji we wszystkich kanałach polskojęzycznych królowały małe żółte kurczaczki i pisanki. Oprócz tego prano intensywnie polskie mózgi stosując starą i sprawdzoną metodę manipulacji nazywaną przez specjalistów S-M-S (Sensacja-Muzyka-Seks). W dziennikach pokazywano te same co 20 i 30 lat temu obrazki – malowanie jajek, śmigus-dyngus. Słowo święta powtarzane przez spikerów umieszczane było w takich kontekstach, że pasowałoby to dobrze do Świąt Rewolucji Październikowej.

    W pewnym momencie moją nadzieję na normalność obudziła prezenterka publicznej telewizji, która zaczęła mówić o wadze tradycji, o tym, że nie można jej zaniedbywać. Po kilkuminutowym ple, ple zwróciła się do siedzącego obok niej gościa z pytaniem: A co powinno się znaleźć na naszym stole w drugi dzień świąt?. Nie zabrakła oczywiście, ale to chyba tylko w I i II programie TV, pewnych „wielkanocnych” akcentów, takich jak Quo vadis w stylu hollywoodzkim z tak zmienionym zakończeniem, że niewyrobiony widz mógłby odnieść wrażenie, że w całej tej historii chodziło tylko o walkę z tyranią, o wolność i demokrację.

    Programy radiowe były jeszcze mniej świąteczne(nie da się w radio pokazać kurczaczków i jajek). Rekordy pobiło Radio Pogoda, w którym nie pojawił się chyba żaden sygnał, że są jakiekolwiek święta.

    Jak się tak zastanowić to trzeba uznać, że radio to było tu najuczciwsze. Po prostu nie obchodzą katolickich świat i już. Kanały telewizyjne, których nie można nazwać inaczej jak pogańskimi zawłaszczyły sobie najważniejsze katolickie święta pomijając ich właściwą wymowę i sprowadzając je do brzucha i zmysłów.

    Na Boga, przecież to są nasze katolickie święta, święta, których jedynym bohaterem jest Jezus Chrystus. Kto nie chce tego uznać niech będzie uczciwy i po prostu je ignoruje. Mógłby to zrobić POLSAT czy TVN. Nie mają jednak do tego prawa I i II program TV, które utrzymywane są z naszych pieniędzy. Przecież to skandal, przecież to znak, że żyjemy w swoistym RPA, w którym murzynami są gospodarze tej ziemi – Polacy-katolicy.

    Telewizja tak prywatna jak i publiczna kłamała w Wielkanoc kontynuując tradycję stworzoną w Polsce przez PZPR, tradycję przeciwko polskiej tradycji, przeciwko Kościołowi i Chrystusowi.

    Grzech śmiertelny piosenkarzy

    Jesteśmy dziećmi Boga. Wszystko, co posiadamy jest Jego darem. Niektórzy z nas mają szczególne dary. Do nich zaliczyć można wszelkie talenty artystyczne. Artysta to ktoś, kto, jak mówi Jacques Maritain, został powołany przez Boga na Jego współpracownika w perspektywie piękna. Artysta ma na piękno otwierać, do piękna prowadzić, piękno ukazywać. Piękno jest jednym z atrybutów i imion Boga. Artysta to więc ktoś kto ma otwierać ludzi na Boga, aranżować spotkanie człowieka z Bogiem w płaszczyźnie kontemplacji. Kontemplacja to przecież oglądanie Boga, jak mówi św. Tomasz z Akwinu, w sposób niewyraźny, niejako w zwierciadle. Zwierciadłem tym jest, między innymi, piękno.

    Piękno jest tym, co oglądane (lub słuchane) podoba się. Wielu artystów powołanych zostało przez Boga nie tylko do tego by być apostołami Boga-Piękna. Istnieją typy twórczości artystycznej, w ramach których występuje również przekaz wiedzy i rozumień, a nawet uczuć. Piękno jest tu tym, co otwiera na ten dodatkowy przekaz. Artysta może ponadto działać na chwałę Boga, wysławiać go swoimi dziełami. Może oddawać Mu cześć w obrazie czy słowie, dawać Mu świadectwo, dawać świadectwo Jego Miłości, Wielkości i Mądrości.

    Piosenkarze to artyści, którzy dysponują możliwościami takiej wieloaspektowej służby Bogu. Muzyka to jeden z elementów ich służby. Tekst piosenki mogący być nośnikiem werbalnego przekazu to element drugi. Ich zachowanie poprzez fakt, że stają się wzorcami osobowymi dla wielu słuchaczy lub przynajmniej kimś kto jest uważnie obserwowany to element trzeci.

    Powołanie przez Boga na piosenkarza to więc powołanie do służby poprzez którą można zmienić umysły i serca wielu, w ramach której można zrobić więcej niż tysiące ludzi pracujących dla Boga jak mrówki dzień po dniu. Wyobraźmy sobie słynnego piosenkarza, który na wielkim koncercie na stadionie oglądanym bezpośrednio lub pośrednio (na ekranie telewizora) przez miliony daje świadectwo Chrystusowi, śpiewa o Tym, który jest Prawdą, Drogą ,Życiem.

    Co piosenkarze robią ze swoim talentem danym im przez Boga? Co robią ze swoim życiem? Jak często służą tylko swojemu „brzuchowi”? Jak często służą tylko złotemu cielcowi? Jak często zdarza się, że stają się kukiełkami w rękach złych ludzi lub samego szatana? Jak często rozmieniają swój wielki dar na drobne, płaskie, puste, wyświechtane słowa?

    Módlmy się za piosenkarzy?

    Rydzyk z Ełku

    W zakończeniu jednej z książek napisałem: „Historię, jeżeli spojrzeć na nią z naszego, ludzkiego punktu widzenia kształtuje tylko i wyłącznie ludzka wola. Jeden człowiek może zmienić jej bieg. Ta zmiana będzie trwała gdy inni ludzie zaczną ją realizować, gdy ich decyzje będą jej przedłużeniem. Ludzie mają różny stosunek do Ojca Rydzyka ale nikt nie zaprzeczy, że ten, jeden człowiek, wsparty w pewnym momencie przez innych, zrobił coś co wydawało się niemożliwe. Wyobraźmy sobie kilkuset takich Rydzyków, z których każdy zacząłby działać w innej dziedzinie. W wielu z nas drzemie taki Rydzyk. Trzeba go tylko obudzić.”

    Kultura polska również potrzebuje swoich Rydzyków. Jeżeli się w niej nie pojawią będzie, w najlepszym wypadku, wegetować gdzieś na marginesie społecznego życia.

    Niedawno miałem szczęście zapoznać się z efektem działalności Rydzyka z Ełku – Piotra Kowalewskiego, byłem na premierze Zemsty Fredry w ełckim teatrze. Teatr ten, formalnie, amatorski, założony został przez zawodowego aktora, właśnie Piotra Kowalewskiego. Powstał z niczego, niejako siłą woli tego człowieka. Potrafił on zarazić ludzi miłością do teatru, jednych namówić do tego, by nauczyli się aktorstwa i zaczęli grać, innych do tego, by wsparli teatr, umożliwili jego funkcjonowanie na profesjonalnym poziomie, jeszcze innych do tego, by zaczęli go systematycznie odwiedzać.

    Setki ludzi w Ełku w taki czy inny sposób zaangażowało się w to dzieło. Powstał teatr, którego nie powstydziłaby się Warszawa. Powstał teatr, który prawdziwie żyje, który tym swoim życiem promieniuje, teatr, który już nie jest tylko teatrem ale miejscem i środowiskiem otwierającym ludzi na wartości, których wszyscy tak potrzebujemy.

    Piotr Kowalewski przemawiając po premierze wspomniał o reżyserze z góry, dzięki któremu powstało to przedstawienie. To zapewne ten właśnie reżyser spowodował, że głównym akcentem spektaklu była wygłaszana, a potem śpiewana przez aktorów następująca kwestia: Zgoda! Zgoda! Tak jest, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda.

    Piotrowi Kowalewskiemu udało się zbudować w Ełku wokół teatru taka zgodę, na którą Bóg reaguje wyciągając rękę. I właśnie chyba tu tkwi tajemnica sukcesu wszystkich Rydzyków.

    Bóg pojawił się w operze

    Mass media przeważnie żywo reagują na wielkie wydarzenia artystyczne. 4 marca br. miała miejsce w „Teatrze Wielkim” w łodzi polska prapremiera opery Francisa Poulenca „Dialogi Karmelitanek”. Jakoś nie zauważyłem, by to wydarzenie zostało przez nie nagłośnione.

    Francis Polenc wielki francuski kompozytor znalazł w sobie głęboką wiarę po powrocie do Kościoła katolickiego w 1936 r. jednym z owoców tej wiary były właśnie „Dialogi karmelitanek” Akcja opery rozgrywa się w czasach Rewolucji Francuskiej. Jej bohaterkami są karmelitanki, które poniosły śmierć męczeńską „w intencji ocalenia zakonu i kraju”. Decyzję taką podejmują gdy zostają poinformowane, że ich dalsze życie we wspólnocie zostanie potraktowane przez rewolucyjne władze jako zdrada – „działanie na rzecz papiestwa i tyranii”. Wszystkie oprócz Blanche, która przebywała akurat poza klasztorem zostają aresztowane i skazane na śmierć. Opera kończy się w sposób następujący. Śpiewając „Salve Regina” karmelitanki idą w stronę szafotu. Pierwsza ginie przeorysza. Gdy na szafot wchodzi ostatnia zakonnica z tłumu wybiega Blanche i w uniesieniu, dobrowolnie idzie w stronę gilotyny.

    Opera przedstawia, przy okazji, codzienne życie karmelitanek: posłuszeństwo Chrystusowi, pracę nad oczyszczeniem serca i całkowitym oddaniem się Bogu, ciągłą modlitwę, ascezę połączoną z nieustannym praktykowaniem wiary, nadziei i miłości, troska o bliźnich ich dobro i zbawienie.

    Jej libretto opracowane zostało przez Emmeta Lavery w oparciu o tekst dramatu wielkiego katolickiego pisarza Georgesa Bernanosa. Opowiada o autentycznych zdarzeniach z czasów rewolucji Francuskiej. Zamordowane zakonnice zostały beatyfikowane w 1906 r.. Poulenc obejrzał w 1950 r. „Dialogi karmelitanek”. Trzy lata później zaczął pisać operę Światowa jej prapremiera miała miejsce w 1957 r.

    Wojciech Szulczyński pisze w tekście wydrukowanym w programie spektaklu: „Rzeczywistym tematem opery jest głęboka rozpacz ludzkiego serca wobec ogromu cierpienia, które spowija rzeczywistość.(...) Zstępując na dno zwątpienia i przerażenia, unosi nas jednocześnie siłą swej muzyki ku niedoścignionym wyżynom Zbawienia i Łaski.”

    Pan Bóg pojawił się w operze. Jedna jaskółka wiosny nie czyni ale wiosnę zapowiada.

    Śmietnik w głowie

    Normalna, niespatologizowana kultura ludzka to kultura racjonalna, kultura, która skłania ludzi do kierowania się zdrowym rozsądkiem i mądrością. W takiej kulturze mówi się, między innymi, o cnocie wiedzy. Polega ona na tym, jak mówi św. Tomasz z Akwinu, że umiemy przyswajać sobie tylko wiedzę, która nam się do czegoś przyda, która w pierwszym rzędzie będzie owocować jakimś dobrem w naszym życiu. Ludzkie życie jest krótkie - mówi Akwinata. Jeżeli nabędziemy jakąś wiedzę nie nabędziemy już nigdy innej. Trzeba ją więc starannie selekcjonować bo inaczej będziemy przepełnieni informacyjnymi śmieciami, a zabraknie nam tego bez czego nie nabędziemy mądrości, bez której pozostaje nam droga głupoty.

    Kiedyś, dawno temu w telewizji królowały konkursy, w ramach których sprawdzano wiedzę telewidzów w różnych dziedzinach nauki i kultury. Prym wiódł program pt. „Wielka Gra”. Można się zastanawiać, przypominając sobie jego poszczególne emisje, jaki sens ma opanowanie przez kogoś w sposób właściwy wręcz dla profesjonalisty historii Madagaskaru, literatury Jugosławii czy geografii Australii. Trzeba jednak przyznać przynajmniej jedno. Dzięki temu programowi wykształcenie specjalistyczne biorących udział osób wzrastało w sposób imponujący, a wykształcenie ogólne widzów rosło proporcjonalnie do tego jak często ten program oglądali.

    Ostatnio natrafiłem w telewizji przez zupełny przypadek na konkurs z wiedzy o....popularnym, emitowanym dwa razy w tygodniu polskim serialu „Złotopolscy”.

    Osoby stające do teleturnieju były przepytywane z wydarzeń, o których opowiada serial (np. Kto i komu i jaka sumę ukradł?), jak byli ubrani jego bohaterowie (na ekranie pokazały się trzy panienki w piżamach, a pytanie było następujące – W której z tych piżam był ubrany jeden z bohaterów serialu?

    Ktoś powie – zabawa. No tak. Zabawa. Tylko że teleturniej ten mógł odbyć się ponieważ telewizja (i to publiczna, która ma przecież statutowo realizować cele edukacyjne) mamiąc możliwością wygrania wysokiej nagrody czy choćby wystąpienia na ekranie wielu ludzi w Polsce musiało nie tylko z napiętą uwaga śledzić wszystkie odcinki „Złotopolskich” ale również nagrywać je na wideo, oglądać wielokrotnie, robić sobie notatki, wkuwać je po nocach. Efekt? W Polsce jest coraz więcej ludzi, których wiedzą niewiele (lub zgoła nic) o historii swojego kraju, sztuce, muzyce poważnej, filozofii, teologii itp. I wszystko o losach, zwyczajach i upodobaniach (nieistniejących przecież na prawdę) bohaterów telewizyjnej opowieści. Oto „edukacja narodowa”.

    Telewizja publiczna i kultura

    Ostatnio po raz kolejny podjęto w mediach dyskusję na temat roli i zadań telewizji publicznej. Wielu, chyba większość, dyskutantów, w tym również przedstawiciele telewizji publicznej, lansuje teraz tezę, że ze względu na to, iż telewizja ta utrzymuje się z opłat podatników (abonamentu) powinna odpowiadać na ich zapotrzebowanie, a zatem powinna przede wszystkim pokazywać...popularne seriale (zapewne południowoamerykańskie) i wszystko to, co widz lubi (a więc, w domyśle, to, co serwują mu stacje komercyjne).

    Takie podejście do sprawy godzi w sens istnienia telewizji publicznej. Czym ona bowiem będzie w takim wypadku różniła się do stacji prywatnych? Może chodzi o to, by była wyłącznie instrumentem politycznym?

    A przecież telewizja publiczna może zdziałać wiele dobrego. To ona może wychowywać społeczeństwo w wielu płaszczyznach i kierunkach, umacniać tożsamość narodową, budzić patriotyzm i postawy prospołeczne, lansować zdrowy tryb życia, być mecenasem i propagatorem kultury narodowej, kultury przez duże k i kultury w ogóle.

    Telewizja chce tego czy nie, deklaruje to czy nie oddziałuje przede wszystkim w perspektywie kultury. Kształtuje jej wymiar masowy, związane z nią potrzeby. Emisja tzw. popularnych seriali czy choćby Big Brother to nie wynik zamówienia społecznego lecz kształtowanie potrzeb i to w kierunku najmniej pożądanym. Stacje komercyjne i telewizja publiczna idąc ręka w rękę sprowadzają społeczeństwo polskie, jak to mówi młodzież, do parteru starając się przekształcić nasz kraj w duchową, moralną i kulturową pustynię. Decydenci patrzą na ten proces życzliwie i coraz częściej podejmują działania zmierzające do jego pogłębienia i przyspieszenia.

    Rugowanie kultury przez duże k z mass mediów, a co za tym idzie także w znacznej mierze z życia społecznego to również jest polityka kulturalna. Taką „politykę kulturalną” stosowali już wobec nas różni zaborcy i okupanci.

    Film i upadek kultury – „Uśmiechnij się”

    .

    Filmy pokazywane dziś przez wszystkie polskojęzyczne stacje telewizyjne to przeważnie przysłowiowy chłam typu „zabili go i uciekł” czy „love story dla kucharek”. Czasami, szczególnie w pierwszym i drugim programie telewizji publicznej, trafia się jakaś perełka. Perełki takie częściej jednak można znaleźć wśród filmów emitowanych przez stację „Ale Kino”. Jeśli tylko mam czas pracowicie je wyszukuję. Jestem zgłodniały dobrego kina, wielkich arcydzieł, filmów poważnych, pięknych, zmuszających do zadumy i filozoficznej refleksji nad naturą człowieka i otaczającego nas świata. Jestem zgłodniały tego wszystkiego bo wychowałem się na takich filmach, bo to w kinie otwierały się przede mną głupiutkim i zagubionym licealistą perspektywy, o których dotąd nawet nie śniłem, perspektywy nakreślone przez kulturę pisaną z dużej litery, ukazujące człowieka przez duże c i życie przez duże Ż.

    Ostatnio, właśnie w „Ale Kino” udało mi się ponownie po wielu latach obejrzeć angielskie arcydzieło z 1973 r. „Szczęściarz” („Lucky man”), w reżeseri L. Andersona. Uświadomiłem sobie wtedy, że film ten należy do jednego z ostatnich osiągnięć światowej kinematografii, że potem w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przyszły już tylko (nie licząc pewnych wyjątków) „Szczęki”, „Rocky”, „Rambo”, „Batman”, „Szklana pułapka” itd. Kryzys w filmie był chyba pierwszą oznaką kryzysu kultury i cywilizacji.

    „Lucky man to nie do końca realistyczna opowieść. Tytułowy bohater wędruje bowiem przez świat skondensowanego zła i absurdu, które dopiero dziś są tak na prawdę namacalne i wydają swoje trujące owoce. Po drodze natrafia przez przypadek na tajną jednostkę wojskową gdzie jest torturowany jako podejrzany o szpiegostwo, na szpital gdzie dokonuje się eksperymentów na ludziach odbierających im zdrowie, wolność i, często życie, na biznesmena, który nie tylko łamie prawo ale posuwa się, dla zarobku, do udziału w ludobójstwie.

    Film kończy się sceną podczas której jako bezrobotny zgłasza się do pracy w filmie. Reżyser każe mu się uśmiechnąć, a on mówi, że nie może bo nie ma żadnego powodu. Wtedy reżyser uderza go w twarz, a on się uśmiecha.

    W filmie tym ukazana jest jakaś prawda o świecie XX w. Dziś możemy powiedzieć, że ludzkość poszła właśnie w tą najgorszą zarysowana przez niego stronę. Nie oznacza to jednak, że nie ma miejsca na uśmiech. Radość jest, jak mówi Tomasz z Akwinu, naturalnym owocem miłości. Bóg nas kocha i my o kochamy. Nikt nie zabierze uśmiechu chrześcijanom.

    „Święty nie ma czasu”

    Kiedyś w Europie i w naszym kraju podstawową kategorią była kategoria dobra. Od czasów Maksa Schelera zaczęto ją zastępować kategoria wartości. Dobro to kategoria obiektywna. Wartość ma już tylko to, co jest cenne. Coś jest cenne tylko dla kogoś określonego i to znajdującego się w określonej sytuacji. Brylanty maja wartość w Warszawie, Londynie i Moskwie. Dla człowieka, który jednak umiera z głodu na bezludnej wyspie worek brylantów ma mniejszą wartość niż kilogram kartofli. Ostatnio coraz mniej mówi się również o wartościach, a coraz więcej o tolerancji i poszanowaniu cudzych uczuć, w tym poszanowaniu uczuć religijnych. Mówiąc o tolerancji coraz częściej powtarza się zdanie wygłoszone przez Małachowskiego podczas odbierania przez niego nagrody „za tolerancję”: „Nie ma tolerancji dla przeciwników tolerancji.” Tolerancja wygląda ostatnio jako coś co działa wyłącznie w jedna stronę. Mówiąc w języku starym, dla katolików zrozumiałym powinna być tolerancja dla zła i głupoty, błędu, fałszu, grzechu, a w najlepszym wypadku dla absurdu. Nie ma jej dla prawdy i dobra. W dziedzinie poszanowania uczuć nastąpiły też głębokie reformy. Uczucia należy szanować jeżeli są one jakoś „rozsądne”, „światłe” i „europejskie”. Gdy wielu Polaków uznało, że reklama prezentowana przez „Play Boya” obraża ich uczucia jego reprezentant stwierdził, że ci Polacy są nieeuropejscy. Telewizyjne i gazetowe „autorytety” przyznały rację „Play Boyowi”.

    Ostatnio na ulicach Warszawy ukazała się reklama pokazująca św. Mikołaja w stroju amerykańskiego krasnala jak goni półnagą panienkę. Pod reklamą był podpis: „Święty nie ma czasu. Kup sobie sam prezenty.”. W USA jakaś matka mogłaby pozwać autorów tej reklamy do sądu i wyegzekwować od nich 1 mln dolarów za straty jakie przez nich poniosło na zdrowiu dziecko gdy dowiedziało się, że Św. Mikołaja interesuje tylko seks a dzieci ma w ...., jak to niektórzy mówią, głębokim poważaniu. W jakimś kraju katolickim reklamę by zdjęto, a jej autorów ukarano za bluźnierstwo. Św. Mikołaj jest przecież takim samym świętym jak Św. Paweł czy Św. Franciszek z Asyżu. Godzenie w jego dobre imię to godzenie w dobre imię Kościoła i bezpośrednio w samego Pana Boga. W naszym kraju nic, cisza. Jaka to jest kultura? Na pewno już nie katolicka. Ale jaka? A może to po prostu chamstwo?

    Delegalizacja Świętego Mikołaja

    W początkach grudnia mass media podały, jako ciekawostkę, wiadomość, że w jednym ze stanów USA zdelegalizowano...świętego Mikołaja. Jakiś ateista stwierdził tam, że obecność tego świętego w miejscach publicznych rani jego uczucia i narusza porządek prawny USA bo narusza neutralność światopoglądową wprowadzając element chrześcijański w życie publiczne. Święty Mikołaj został tam więc zakazany i musi przemykać bocznymi uliczkami ściskając swój strój pod pachą, by ubrać go dopiero na tyłach domu, który zamierza nawiedzić. Chrześcijaństwo zaczyna schodzić do podziemia.

    W Polsce proces delegalizacji świętego Mikołaja trwa już od kilku lat i to w sposób głębszy bardziej w perspektywie świadomości społecznej skuteczny.

    W zeszłym roku o tej porze pisałem w „Notatkach” o reklamie ulicznej, na której było napisane „Święty nie ma czasu” i na której pokazywano obrazem Świętego goniącego za półnagą panienką (reklama ta miała zachęcać do zakupów prezentów świątecznych w jednym z supermarketów). W tym roku w pierwszym dniu grudnia zrobiono w Warszawie reklamowany szalenie i transmitowany przez mass media show z udziałem Mikołaja ze Skandynawii, który swoją obecnością miał zaświadczać, że żadnego świętego Mikołaja „nie ma i nigdy nie było”. W wielu stacjach radiowych i telewizyjnych przez cały grudzień tak w programach informacyjnych jak i poza nim prezentuje się wciąż takie „informacje” i „ciekawostki”, z których dzieci mogą wyciągnąć jedną, podstawową informację – nie tylko nie ma świętego Mikołaja, ale nawet świeckiego Mikołaja. Święty Mikołaj czy Mikołaj to tylko taka zabawa, oszustwo, kłamstwo, żart dorosłych. W ten sposób nie tylko zabija się katolicką tradycje, ale również tradycje polską, w świetle której szczęśliwe dzieciństwo bez trosk i niepokojów kończy się wtedy gdy dziecko przestaje wierzyć w świętego Mikołaja. Przyjmując tą formułę trzeba, by powiedzieć, że mass media w Polsce robią wszystko żeby nasze dzieci w ogóle nie miały dzieciństwa. Ten problem w mojej rodzinie załatwiało się w prosty sposób odpowiadając zresztą na pytania zdezorientowanych dzieci. Ateiści, biedni ludzie nie wierzą w Pana Boga to i nie wierzą w świętego Mikołaja i dlatego mówią, że go nie ma i przebierają kogoś za niego.

    Walka ze świętym Mikołajem, próba usunięcia go z naszej tradycji i kultury to taka mała podłość, mała ale podłość (podłość to zawsze podłość) świadcząca poza tym o sercach i kulturze neopogan, o charakterze ich zapędów i kierunkach w których zmierzają. Kultura pogan, kultura współczesnego świata, wbrew wszelkim zapewnieniom, jest prymitywną, pozbawioną zrozumienia i serca oraz...…kultury pełną nietolerancji, i nienawiści formacją ideologiczną tej samej marki i miary, co sowiecki komunizm.

    Piękno i XXI w.

    (Skończył się XX w. Wielu publicystów próbuje go podsumować. W telewizji prowadzone są na ten temat dyskusje. Snuje się też przypuszczenia dotyczące tego jaki będzie wiek następny. Z tego, co przeczytałem i usłyszałem na ten temat wynika, że, w zasadzie, nikt nie głosi pochwalnych peanów w odniesieniu do XX w. Zdecydowana większość patrzy jednak optymistycznie w przyszłość. Każdy kto mówi o minionym stuleciu skupia swoja uwagę na dwóch wojnach światowych i wielu innych konfliktach zbrojnych, które miały miejsce w ostatnich stu latach. ) – To zostało usunięte przez ND

    To prawda był to wiek zbrodni i totalitaryzmów. Tak z pewnością będzie kojarzony przez przyszłe pokolenia. Optymizm dziennikarzy i lewicowych intelektualistów w związany z przyszłością ma swoje źródło w wydarzeniach ostatnich dziesięcioleci. Wiek XXI – mówią – to będzie wiek integracji i wolności, wiek pokoju i dobrobytu. Nie chciałbym w tym miejscu wdawać się w polemikę z tą tezą. Zwróciłbym uwagę tylko na jeden ważny, moim zdaniem, zupełnie inny aspekt tej najbliższej historii i najbliższej przyszłości.

    Feliks Koneczny powtarzał często, że normalną, zdrową cywilizację wyznaczają takie podstawowe wartości jak: prawda, dobro, zdrowie, dobrobyt i piękno. W dwudziestym wieku zgubiono gdzieś prawdę dobro i piękno i nic nie zapowiada tego, że będą to wartości XXI w. Żyjemy w chorej cywilizacji i kulturze, cywilizacji i kulturze upadku. Chciałbym tu poświęcić choćby jedna myśl zagadnieniu piękna w naszym życiu.

    Społeczeństwa wzrastające duchowo i moralnie w sposób prawidłowy traktowały zawsze piękno tak jak powietrze – jako coś naturalnego, wszędzie obecnego, niezbędnego do życia. Piękno musiało być dla nich podstawowym wymiarem ich codziennego otoczenia. Piękne były krajobrazy, budowle, ubrania i przedmioty codziennego użytku. Ponadto swego rodzaju artykułem pierwszej potrzeby była dla tych społeczeństw sztuka. Obrazy, rzeźby, różnego typu bibeloty ozdabiały pałace, dworki i wiejskie chaty. Nie było, w istocie, rzemieślników. Byli tylko artyści, twórcy elitarni i twórcy ludowi. Potem w XIX w. przyszły maszyny i czas artystów zaczął się kończyć. La Metrie napisał sto lat wcześniej dzieło pt. „Człowiek - maszyna”, w którym dowodził, że człowiek jest również swego rodzaju maszyną. Czy XX w. nie potraktował właśnie w ten sposób człowieka? Czy dzisiejsze osiedla nie zostały zbudowane tylko dla zaspokojenia naszych fizjologicznych potrzeb tak jak buduje się warsztaty naprawcze dla ciągników? Czy fakt, że dzieła sztuki znalazły się na swego rodzaju cmentarzach – w muzeach i zaczęły być traktowane jak dinozaury (chronione zabytki) nie świadczy, że piękno uznano za kategorie przeszłości?

    Dziś ludzkie wytwory są albo brzydkie albo nijakie albo w najlepszym wypadku „estetyczne” czy nawet „ładne”. Piękno stało się luksusem dostępnym tylko wybranym. Ci wybrani najczęściej też go nie chcą. Wolą toporną i kanciastą „nowoczesność”, estetykę McDonalda. Jesteśmy chorzy jak ryby w zatrutej przez ścieki wodzie. Okaleczono nasz świat. Czy XXI w. nie powinien być wiekiem piękna?

    „Nie jestem konsumentem. Jestem człowiekiem.”

    Na ulicach naszych miast pojawił się bilbord, na którym widnieje taki napis. Prezentuje on, sam w sobie, myśl mądrą i głęboką choć, wydawałoby się, oczywistą. Napis ten tchnie rozpaczą. Jest krzykiem ginącego w konsumpcji człowieka. W istocie wymowa, która nadali mu jego twórcy jest odmienna. Jest to bowiem reklama jak każda inna. Bilbord nr 2 informuje, że skończył się monopol mass mediów sugerując tym samym, i słusznie, że to mass media zabijają nas jako ludzi czyniąc z nas woodu – żywe trupy konsumpcji. Bilbord nr 3 mówi o tym, że ratunkiem jest internet. I to już jest kłamstwo. Jak pokazują przykłady młodych ludzi uzależnionych od internetu wynalazek ten wieńczy dzieło mass mediów. Nie czyni z człowieka, co prawda, konsumenta dóbr materialnych ale przekształca go w zwierzę przeżuwające.....bezużyteczne informacje. Powróćmy jednak do pierwsze hasła.

    Papież Jan Paweł II powtarza je wciąż tylko w innej formie mówiąc o tym, że „być” powinno przeważać nad „mieć”. Jesteśmy ludźmi. Dla człowieka konsumpcja, czego by ona nie dotyczyła, powinna być tylko wstępną fazą jego trwania, fazą codzienną ale ograniczoną do niezbędnego kilkuprocentowego minimum. Kościół przestrzega nas przed wielkim, śmiertelnym grzechem obżarstwa. To obżarstwo ma różne formy. Nie dotyczy tylko jedzenia. Nie dotyczy nawet wyłącznie dóbr materialnych. Św. Franciszek Salezy ostrzega nas przed obżarstwem duchowym, między innymi przed obżeraniem się modlitwą. Występuje ono wtedy gdy tylko konsumujemy modlitwę, gdy pojawia się ona w naszym życiu tylko ze względu na przyjemność jaką nam przynosi. To nie Bóg jest dla ciebie – mówi wielki Doktor Kościoła – ale ty dla Boga. On ma wzrastać, a ty maleć.

    Otacza nas kultura konsumpcji, która wmawia nam każdego dnia, że nasz sens życia to branie, spożywanie i trawienie w każdym z możliwych, także przenośnych, znaczeń tych terminów. Ta kultura kłamie i próbuje nam zabrać ten największy skarb jaki posiadamy – nasze człowieczeństwo, które nastawione jest i otwarte na Wielkość, na Szczęście, Miłość, Prawdę i Dobro, inne osoby – człowieka i Boga.

    Ten kto wymyślił i rozmieścił w całej Polsce bilbord z napisem: „Nie jestem konsumentem. Jestem człowiekiem.” działa, ewidentnie, sam o tym pewnie nie wiedząc, jako narzędzie w ręku Boga, który nas kocha i chce naszego dobra. (opatrzność Boża jest wszechobecna). Niektórzy kapłani zalecają odmawianie przez cały dzień, kilka razy na godzinę, króciutkich aktów strzelistych typu „Kocham Chrystusa.”. Taka „polityka” modlitwy pozwala nam przeżywać każdą wręcz minutę z Bogiem, nigdy o Nim nie zapominać. Nigdy nie powinniśmy też zapominać, że jesteśmy ludźmi. Proponuję zatem przynajmniej od czasu do czasu następujący akt strzelisty będący również swego rodzaju wstępem do właściwej modlitwy: „Nie jestem konsumentem. Jestem człowiekiem.”

    Kultura wściekłych krów

    Przypomnijmy. Już Arystoteles mówił, że sztuka ma naśladować naturę. Mówiąc o sztuce miał na myśli każdą twórczą działalność człowieka. Na pierwszym miejscu stawiał myślenie i wszystko to, co jest jego bezpośrednim dziełem, a z czego wywodzą się potem inne typy aktywności ludzkiej. Dziś takie myślenie i jego bezpośrednie wytwory nazywamy kulturą. Mówiąc o naśladowaniu natury Arystoteles miał na myśli działanie zgodne z jej zasadami, z zasadami rzeczywistości – prawdą, dobrem, przyrodą i naszym człowieczeństwem. Z takiej kultury rodzi się cywilizacja, którą św. Augustyn nazywał Państwem Bożym, Pius X Królestwem Chrystusowym na ziemi a Jan Paweł II cywilizacją miłości.

    Papież Leon XIII w jednej ze swoich encyklik, która była pierwszym manifestem ekologicznym w dziejach ludzkości stwierdził, że przyroda jest dziełem Boga i w związku z tym prawa, które w niej obowiązują są prawami Bożymi. Kto złamie więc prawo przyrody – pisał papież – złamie prawo Boże, a więc zgrzeszy. Grzech zaś – podkreślał Leon XIII – jest czymś, co, w istocie dotyka człowieka, kaleczy go i szkodzi mu.

    Wielki dziewiętnastowieczny papież wyraził w ten sposób jedną z podstawowych zasad chrześcijańskiej, ale i każdej racjonalnej, kultury, zasad, pod którymi podpisałby się również Arystoteles, który o Chrystusie nie słyszał bo nie mógł słyszeć (umarł bowiem wiele lat przed Jego narodzeniem). Pod tą zasadą jak i innymi podobnymi zasadami nie podpisują się dziś wielcy tego świata. Niektórzy myśliciele chrześcijańscy nazywają ich, w związku z tym, poprawiaczami Pana Boga. Oni myślą, że są od Boga mądrzejsi. Krowa jest zwierzęciem roślinożernym. Tak Pan Bóg ustanowił. Oni zaś, mądrale, karmią ją mączką kostną, (a nawet uzyskaną z mięsa, w tym krowiego). Jaki jest tego efekt? Oczywiście choroba wściekłych krów, która jako skutek ludzkiego grzechu dotyka samego człowieka.

    Choroba wściekłych krów jest groźnym zjawiskiem ale jeszcze groźniejsza jest kultura wściekłych krów, która prowadzi między innymi do tego, że krowy, a następnie ludzie chorują. Jeszcze gorsze, jest to, że „krowy”, które tę kulturę tworzą uznaje się w świecie, w którym żyjemy za święte. Czy już nie jest najwyższy czas na to, aby powrócić do kultury normalnych ludzi?

    Ile kobiety zostanie w kobiecie?

    Feliks Koneczny twierdzi w swoich dziełach, że nigdy, tak naprawdę, w historii ludzkości nie było matriarchatu, kultury i cywilizacji, której przewodziłyby kobiety. Ja zaś od dawna powtarzam, że żyjemy w początkach ery matriarchalnej. Na studiach prawie same kobiety. (Gdzie te chłopy? Poszły do łopaty?). Na kierowniczych stanowiskach kobiety. Kobiety są już nawet w policji i wojsku. Etienne Gilson, wielki filozof i pisarz katolicki napisał w swoim czasie wspaniałą książkę pt. „Szkoła muz”, w której pokazał jak kiedyś światem rządziły, w specyficzny dla siebie sposób, kobiety spełniając rolę muz, będąc natchnieniem, podpowiadając, sugerując, skłaniając, popychając mężczyzn to tu to tam.

    Dziś kobiety nie są już raczej muzami. Przejmują funkcje i stanowiska mężczyzn. Czyja to wina? Mężczyzn? Kobiet? Kultury? Jakie są fakty?

    Wydaje mi się, że w znacznej mierze kobiety wkraczają w świat mężczyzn bo ci mężczyźni nie potrafią już sprostać swoim obowiązkom, nie są już w znacznej mierze mężczyznami, a na pewno nie są, w wielu przypadkach, prawdziwymi mężczyznami. Efekt jest taki, że kobiety również przestają być sobą. Zauważyły to już same kobiety, nawet te które od lat promują konsekwentnie feminizm.

    W ostatnim numerze pisma „Uroda” (nr 1/2001) odnajdujemy materiał pt. „Świat bez bab?!” Czytamy w nim, między innymi: „Zakrawa to na ponury żart, ale niektórzy lekarze i naukowcy całkiem serio biją na alarm: nadciąga zmierzch kobiecości.” W związku z tym redaktorki „Urody” zadają pytanie: ”Czy wytrwale szturmując świat zdominowany przez mężczyzn, nie zaczęłyśmy aby pisać scenariusza do swoistej Antyseksmisji?”. Następnie ogłaszają konkurs: „Oto pytanie na nowe tysiąclecie: ILE KOBIETY ZOSTANIE W KOBIECIE?”

    Konkurs jest dla kobiet. Dlatego odpowiadam na to pytanie poza konkursem.

    Jeżeli dalej będzie dominować kultura ignorująca naturę człowieczeństwa, a więc również wszystko, co ludzkie (także płeć) to w kobiecie zostanie tyle kobiecości ile prawdy jest w tej kulturze. To samo będzie z mężczyznami, czy, po prostu, ludźmi jako takimi. Tak więc wniosek jest jeden: albo my albo ta kultura. Ogłośmy zatem wiek XXI wiekiem człowieka, wiekiem dziecka, mężczyzny i kobiety i podporządkujmy temu hasłu wszystko, przede wszystkim kulturę. Powinniśmy jeszcze, nota bene, pamiętać o tym, że, tak na prawdę, jakiś czas może być czasem człowieka jeżeli będzie czasem Boga. Przypomnijmy, co mówi Pismo Święte: „Powiedział głupiec w swoim sercu: Nie ma Boga.”

    Kultura i ogórki małosolne

     

    Kilka dobrych lat temu trwała w Unii Europejskiej dyskusja dotycząca tego czy banany powinny być proste czy krzywe. Zakończyła się ona wydaniem dokumentu określającego stałe, obowiązujące na terenie całej Europy parametry banana. Ostatnio, jak donosi polska prasa, a więc w sezonie ogórkowym powstał spór pomiędzy urzędnikami Unii a polskimi negocjatorami na temat wielkości ogórków. Urzędnicy Unii domagają się od nas zachowywania unijnych norm, które mówią o tym, że ogórki powinny być duże. Polscy negocjatorzy starają się obronić małe ogórki pamiętając o tym, że Polacy lubią ogórki małosolne. Jeden z nich powiedział: „Nie możemy zapominać o regionalizmie.”

    Ktoś powie: „To śmieszne i żenujące ale w końcu drobiazg.” Czy aby na pewno drobiazg? Czy za tym drobiazgiem nie kryją się sprawy wielkie i ważne? Dlaczego UE zależy tak bardzo na tym żeby wszystkie ogórki w Europie były duże? A wreszcie. Co to ma wspólnego z kulturą?

    Fundamentem kultury jest filozofia. To ona określa jej kształt i charakter bo to ona określa jej podstawowe parametry takie jak cel ludzkiego życia, jego wymiar, treść, sens, jakość i głębia. Od filozofii zależy jaki charakter i rolę posiada w życiu społecznym wolność, miłość, dobro, prawda itp. Co do tego wszystkiego mają ogórki małosolne?

    Platon, który wyznaczał swoją filozofią pogańską kulturę totalitarną i proponował utworzenie państwa, w którym jednostka byłaby zerem mówił w jednym ze swoich dzieł o tym, że należy ludzi ograniczyć prawem. Proponował mnożenie szczegółowych przepisów prawnych regulujących wszystkie dosłownie dziedziny ludzkiego życia tak aby w konsekwencji obywatel nie mógł zrobić najmniejszego ruchu bez przyzwolenia prawa, a zatem bez przyzwolenia „bogów” rządzących państwem..

    W jakiej kulturze wielcy tego świata zajmują się takimi drobiazgami jak ogórki małosolne? Odpowiedź na to pytanie jest prosta. W kulturze, w której człowiek się nie liczy i za niego decydować mają ci, którzy przypisali sobie prawo decydowania o wszystkim – o wartościach, a więc o tym, co jest prawdą, a co fałszem, o tym, co jest dobrem, a co złem oraz o tym, co niby mniej ważne ale co powoduje, że żyjemy tak jak dyktuje nam nasza własna kultura i tradycja, także więc o tym jakiej wielkości ogórki powinny znajdować się na naszych stołach.

    Skąd biorą się złodzieje?

    Robiąc ostatnio zakupy w sklepie spożywczym wziąłem udział niejako mimochodem w następującym zdarzeniu. Jedna z pań z obsługi zaczęła nagle krzyczeć na chłopca mającego około 6 lat, żeby nie „międlił” tak lizaków bo później nikt ich nie kupi. Chłopiec wziął grzecznie jednego lizaka i poszedł sobie. Mimowolnie śledziłem go wzrokiem. Opuścił sklep przechodząc pod barierką daleko od kasy bez płacenia za zabrany lizak. Zwróciłem na to uwagę kasjerce. Nie miała wyraźnie większej ochoty zareagować (lizak kosztował grosze, a reakcja matki mogła być ostra) jednak pod moją presją zatrzymała matkę i kazała jej zapłacić za lizak. Matka zapłaciła bez szemrania, a dziecko nawet dostało burę. Było to jednak delikatne słowne napomnienie, które zakończyło się ostrzeżeniem: „Jak będziesz się tak zachowywał nie zabiorę cię więcej do sklepu.” Następnie matka i kasjerka wymieniły kilka pełnych wyrozumiałości dla dziecka uwag dotyczących zdarzenia.

    No tak. Oto proszę państwa jest kultura, której owocem jest cwaniactwo nieuczciwość i wreszcie przestępczość. Przecież zostało złamane prawo tak Boże jak i ludzkie. Dokonano kradzieży i to z premedytacją. Cóż z tego, że szkoda była mała, a sprawca (bardzo) nieletni. Od kamyczka do rzemyczka. Mały błąd popełniony na początku staje się wielkim na końcu. Burmistrz Nowego Jorku doprowadził do tego, że w jego mieście przestępczość spadła wielokrotnie. Osiągnął to walcząc bezpardonowo z drobnymi wykroczeniami, na które nie zwracano dotąd uwagi „ze względu na znikomą społeczna szkodliwość czynu.” Zło jest złem i należy je piętnować gdy tylko się pokaże nawet gdy jest to jego najłagodniejsza postać. Kultura, w której toleruje się zło, lekceważy, przymyka na nie oko to kultura sprzyjająca mu w istocie.

    Zło w normalnej kulturze zawsze, niezależnie od sytuacji, spotyka się ze zdecydowaną i ostrą reakcją. To dziecko w sklepie wzięło pierwszą lekcję życia. Szkoda, że była to właśnie taka lekcja.

    Manipulacja w kulturze

    Gdy kończył się PRL wielu z nas wydawało się, że wraz z nim odejdzie zjawisko manipulacji. Zjawisko to kojarzyliśmy z komunizmem. Okazało się szybko, że jest ono również nieobce kulturze Zachodu. Przyszła nowa manipulacja i to we wszystkich dziedzinach w wymiarze i nasileniu, jak się okazało znacznie większym. Przykładów podawać tu można tysiące. Tu skupię uwagę na tylko jednym. Oto na polskim rynku księgarskim święci od lat swoje triumfy światowy bestseller Josteina Gaardera „Świat Zofii”, podtytuł „Cudowna podróż w głąb historii filozofii” Czyta tą książkę młodzież szkolna. Czytają ją studenci i inteligencja. Wielu Polaków patrzy przez jej pryzmat na dzieje myśli europejskiej, ocenia intelektualny dorobek Europy tak jak jej autor.

    Zobaczmy w jaki sposób książka ukazuje dorobek filozoficzny katolików. Sprowadza się on w ujęciu Gaardera do myśli św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu i...Hildegardy z Bingen. Myślicielom tym poświęcone jest 11 stron. Książka ma ponad 500 stron. Innym filozofom Gaarder nie skąpi miejsca. I tak np. Spinozie z jego wywodzącą się z kabały doktryną poświęca 10 stron, Kierkegaardowi 14 stron, Humowi 16 stron, Marksowi 20, Freudowi (który nie był przecież filozofem) 20 stron, Darwinowi (też nie filozof) 27 stron. Pisze również, niejako przy okazji o Chrystusie (3 strony) i św. Pawle (3 strony).

    Referując poglądy św. Augustyna i św. Tomasza Gaarder przedstawia je często niejako w krzywym zwierciadle wypaczając je i wypaczając przy okazji chrześcijaństwo i katolicyzm. Sugeruje więc, że ten Doktor kościoła był ‘w pięćdziesięciu procentach chrześcijaninem, a w pięćdziesięciu neoplatończykiem, stwierdza, że „Augustyn i wielu innych Ojców Kościoła wysilali się do granic ostateczności, by połączyć grecki i żydowski sposób myślenia”, głosi, że według św. Augustyna wbrew jego wyraźnej nauce, że państwo Boże i państwo ziemskie „walczą o władzę w każdym człowieku”. Św. Tomasz , w jego ujęciu mówił tylko o Bogu i....kobietach. Temu drugiemu tematowi Gaardner poświęca dużo miejsca wywodząc, że dla Akwinaty kobieta to „zdeformowany mężczyzna”. Przy okazji pisze: „Był taki dawny żydowski i chrześcijański pogląd, że Bóg nie jest tylko i wyłącznie mężczyzną.” Prezentując chrześcijaństwo pisze też: „A teraz droga Zosiu, zapamiętaj sobie to dobrze – na gruncie żydowskim nie chodzi wcale o nieśmiertelność duszy czy jakąkolwiek formę wędrówki duszy. To była myśl grecka, a więc indoeuropejska. A według nauki chrześcijańskiej w człowieku nie ma niczego – na przykład duszy – co byłoby nieśmiertelne samo z siebie. Kościół głosi ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny, ale to właśnie za sprawą cudu bożego zostajemy uratowani od śmierci i zatracenia.”

    A teraz drodzy czytelnicy zapamiętajcie sobie to dobrze. Wokół nas jest nie tylko ignorancja ale i manipulacja. Nie kupujcie też swoim dzieciom „Świata Zofii”

    Kultura, piękno, dobro i prawda

    Prymas Tysiąclecia Kard. Stefan Wyszyński powiedział 10 stycznia 1971 r. do ludzi kultury: „Życzymy wam, aby przez wasze pulchrum (piękno – dop. S. K.) promieniowało bonum (dobro- dop. S. K.) i verum (prawda – dop. S. K.)Wiem, że znakomita część wspaniałej służby kulturalnej narodowi o to zabiega. Ale wiadomo, że nie wszyscy. Niekiedy wydaje się, że przez okazanie — jak u Tyrmanda w Złym—całej grozy człowieka, można wstrząsnąć sumieniem. Lepiej jednak wstrząsać sumienia przez to, co jest z piękna, prawdy, dobra, miłości, aniżeli przez niebyt, ontologicznie zwany malum (zło – dop. S. K.). Niech na scenę polską jak najmniej wchodzi zła, chyba że dla celów leczniczych. Niech gości tam przede wszystkim dobro, prawda i piękno. Oto życzenia biskupa Warszawy i prymasa Polski dla świata artystycznego stolicy, dla wszystkich scen polskich i dla całej waszej służby kulturze narodowej. Bo tak trzeba pojmować waszą pracę w miłości narodowi. Może skończą się bolesne udręki Ojczyzny, gdy przez waszą służbę włączycie się w to, co jest programowo zamierzone przez Chrystusa...”

    Czy dziś w wolnej Polsce, dla której powstania tak wiele robił Prymas Tysiąclecia jest w kulturze narodowej verum, bonum i pulchrum? Czy skończyły się udręki Ojczyzny przez to, między innymi, że kultura polska służy temu, „co jest programowo zamierzone przez Chrystusa”?

    Pytania te obecnie wszyscy, niewątpliwie, uznamy za retoryczne. Prawda i dobro zostały usunięte z kultury. Piękna jakoś w niej też nie widać. Nikt dziś nie mówi o kulturze narodowej bo takiej po prostu, w zasadzie, nie ma. To, co z niej pozostało kołacze się gdzieś poza marginesem świadomości zbiorowej (wyznaczanej przez mass media). Kulturę narodową zastąpił... Big Brother, Kiepscy, Harry Potter i różne amerykańskie książki i filmy „dla kucharek”. Za to króluje malum we wszystkich swoich możliwych postaciach i wymiarach, także w tych najbardziej niebezpiecznych związanych z porządkiem duchowym.

    Skończył się PRL ale nie skończyły się „bolesne udręki Ojczyzny”. Wręcz przeciwnie jeszcze się spotęgowały. Kondycja i postać kultury świadczą o tym dobitnie.

    Ostatnio ogłoszono w telewizji publicznej, że kultura polska ma się dobrze i tylko przydało by się na nią więcej pieniędzy. Ta opinia „elit” świadczy o tym, że nie maja one już nic wspólnego z Polską. Cóż nam pozostaje? Prymas Tysiąclecia udzielił na to pytanie wystarczającej odpowiedzi. Trzeba by go tylko uważniej posłuchać i zacząć wreszcie myśleć i działać w jego duchu.

    Wolność kultury

    Po skandalu związanym z Zachętą rozgorzała w prasie dyskusja na temat wolności sztuki i zasad, według których przeznacza się na nią pieniądze podatników. Dyskusja ta powraca na całym świecie po kolejnych skandalach wywoływanych przez tzw. artystów. Przypomnijmy choćby dyskusję i wywołaną przez nią krucjatę podjętą przez konserwatywnych senatorów w USA przeciwko Narodowej Fundacji Sztuki, która za państwowe pieniądze promowała takie „dzieła” jak „Piss Christ” (Chrystus zanurzony w urynie). Wtedy to Wiliam Buckley, prawicowy publicysta, stwierdził: „Niektórzy artyści uważają, że mogą mieć dwie rzeczy na raz: chcą swobodnie niszczyć system wartości, na którym oparte jest społeczeństwo, a jednocześnie oczekują, że społeczeństwo zapłaci za to rachunek.”

    Wydaje się, że opisana przez niego sytuacja od lat panuje też w Polsce. Obrońcy takiej „sztuki” powtarzają do znudzenia slogany o „kagańcu”, „cenzurze”, „wolności”, „swobodzie ekspresji” itd. Wiceminister kultury Słowomir Ratajewski ustosunkował się publicznie do tych „argumentów” w sposób akceptujący stwierdzając: „Urzędnik państwowy nie jest cenzorem od wydawania ocen dzieła artystycznego, natomiast jest urzędnikiem organizującym możliwość swobodnej wypowiedzi artystycznej dla wszystkich grup artystów.”

    Nie zgodziłbym się z tym twierdzeniem. Powiem ostrzej; stanowczo protestuję. Sztuka nie jest tylko wartością estetyczną samą w sobie. Jest też, najczęściej, nośnikiem jakichś innych wartości lub antywartości, swoistą ich promocją lub zanegowaniem. Niekiedy jest nachalną reklamą jakiejś partykularnej opcji ideologicznej czy politycznej. Państwo ma zabiegać o dobro wspólne, chronić je i pomnażać. Ponadto dysponuje ono pieniędzmi społeczeństwa – podatników i powinno, w znacznej mierze, brać pod uwagę ich uczucia i wolę.

    Nie może być stronnicze, wspierać jednych obywateli przeciwko drugim, uczestniczyć w walce kogokolwiek przeciwko komukolwiek.

    Państwo może więc i powinno wspierać wielką sztukę będącą nośnikiem uniwersalnych wartości. Może też i powinno wspierać sztukę, która stanowi kontynuację narodowej estetycznej i kulturowej tradycji. Może również wspierać sztukę poszczególnych grup społecznych reprezentujących różne opcje religijne, intelektualne, kulturowe ale tylko wtedy gdy nie pozostaje to w sprzeczności z dobrem wspólnym i nie godzi wprost w dobro innych obywateli.

    Państwo nie powinno być cenzorem ale nie może być także zawsze promotorem czy choćby tylko biernym obserwatorem. Musi jakoś, w dziedzinie kultury i sztuki, oceniać i wybierać.

    Kultura musi być wolna ale nie od prawdy i dobra.

    Piosenka jest dobra na wszystko

    W wielu dziedzinach kultury dzieje się źle. Kultura w jakiejś mierze umiera, dziczeje, patologizuje się, spada na poziom, na którym przebywanie jej nie przystoi. Nie zawsze i nie we wszystkich perspektywach jest jednak tak źle. Pojawiają się różne „jaskółki”, różne inicjatywy i zjawiska, które budzą optymizm. Przykładem może tu być choćby ełcki teatr Piotra Kowalewskiego.

    Warto zwrócić, przy tej okazji, uwagę na to, co dzieje się w polskiej muzyce rozrywkowej. Jej kondycja jest wyjątkowo dobra. Zobaczmy na pierwszych miejscach wszelkich list jest „Arka”, zespół, który śpiewa dla Chrystusa. Od pewnego czasu bardzo popularne są Brathanki, grupa promująca nie tylko stylizowany folklor ale również wiele wartości, w tym sensu stricto katolickich. Przykładem może tu być piosenka „Modliła się dziewczyna”, w której dziękuje się Bogu „za życia wielki dar”, za to, „że tak cudnie na tym świecie żyć”. Pojawiają się tam również słowa: „Dzięki Panie, że miłość dawać chcesz”. Wciąż „na fali” jest również ze swoimi nostalgicznymi i „ciepłymi” tekstami Budka Suflera. Zaskakuje i zadziwia, przynajmniej mnie „Golec Okiestra”. Jej muzyka i teksty są pełne radości i wiary w człowieka. Opowiadają proste historie z życia zwykłych ludzi, którzy chcą spędzić je „jak Pan Bóg przykazał”. Jako przykład można podać nawet, utrzymaną jednak w tym samym duch, pełną ciepła żartobliwą piosenkę „Słodycze”, z której dowiadujemy się, między innymi, że: „By miłość była dojrzała potrzebne jest serce i strzała i czułość dla kilku nawyków...w przełyku”

    Popularność wyżej wymienionych zespołów świadczy o tym jakie są faktycznie kulturowe potrzeby Polaków. Nie preferujemy takiej zgnilizny i dewiacji jaką zaproponowano nam poprzez koncert Mansona ale właśnie to, co w naszej kulturze dominowało od wieków, to co wyeksponował w naszym kraju katolicyzm.

    Pustka w filmie

    Gdy oglądam przeciętny współczesny film, taki jakim „karmią” nas wszystkie w zasadzie polskojęzyczne kanały telewizyjne (no może oprócz TVP 2, która emituje często starsze arcydzieła) dochodzę do wniosku, że film już umarł, że została z niego tylko pusta (choć doprowadzona w wielu wypadkach do perfekcji) forma, którą rozpaczliwie próbuje się wypełnić ruchem, przyspieszaniem, często doprowadzonym do absurdu, akcji, wypełnianiem pustki techniką, mającymi zaskakiwać widza tzw. efektami specjalnymi.

    W filmie dziś króluje wszędobylskość kamer i agresywny, krótki montaż. W efekcie obraz drga i miga, a nowe ujęcia pojawiają się w tempie dziesięć na minutę.

    Widziałem ostatnio jedno z nagrodzonych wielokrotnie arcydzieł lat siedemdziesiątych. Wyraźnie użyto tam jednej (no, niech będzie, dwóch kamer). Przez kilka minut jedna kamera „poprze którą” patrzymy na to, co się dzieje w filmie pozostaje nieruchoma. Obraz powoli się zmienia jakby kamerzysta zrobił spacerkiem parę kroków dla rozprostowania kości i znowu kamera nieruchomieje, a my nie możemy oderwać wzroku od ekrany telewizora. Nie możemy oderwać wzroku bo w tym filmie bardzo dużo się dzieje ale nie w sensie ruchu lecz wielkich (choć niekiedy związanych z małymi ludzkimi sprawami) wydarzeń.

    Gdyby w przeciętnym filmie nakręconym w ostatnich latach zastosowano taki zabieg każdy widz by usnął. Tam przecież nic się nie dzieje choć dzieje się za dużo. Jedyne co filmowcy potrafią dziś wymyślić to zbrodnia, gwałt, duchy, potwory, dinozaury, przybysze z innych planet itd. O naszym życiu, normalnym życiu, ludzkim życiu nie potrafią nic powiedzieć. Nie potrafią nic powiedzieć o prawdzie, miłości, rozpaczy, smutku itp.

    Zauważmy przy okazji. Człowiek patrzy na ten świat we właściwy dla siebie sposób. Nie lata. Nie przenosi się gwałtownie z miejsca na miejsce. Nie zawiesza się pod sufitem. Nie „skarmia się” setką obrazów w ciągu kilku czy kilkunastu minut. Być może, że gdy zaczną wreszcie fenomen współczesnego filmu badać psycholodzy, psychiatrzy i inni lekarze okaże się, że niesie on za sobą jakąś destrukcję nie tylko w wymiarze moralnym, duchowym czy estetycznym ale również psychicznym i fizjologicznym. Wszystko w nim od „treści” i akcji poczynając, a na sposobie patrzenia na rzeczywistość (chodzi tu o te kamery, ujęcia i montaż) jest sprzeczne z naturą.

    Zobaczmy ponadto. Wśród młodych ludzi pojawia się niepokojące zjawisko. Oni często nie mogą już usiedzieć nad tymi starszymi filmami. Nudzą się. Potrzebują silniejszych bodźców, bodźców trafiających do tej części ich natury, którą określa się jako niższą.

    Wnioski? Oglądajmy tylko dobre filmy, które powstały wiele lat temu i skłaniajmy do ich oglądania nasze dzieci i wnuki. Film to wielka sztuka i warto z nią obcować. Szkoda tylko, że istniała tak krótko.

    Harry Potter – dyskretny urok New Age

    Ostatnio dużo szumu zrobiono w środkach masowego przekazu wokół adresowanych do dzieci i młodzieży książek Joanne K. Rowling o Harrym Potterze. W telewizji pokazano migawki jak to młodzi ludzie walą ”drzwiami i oknami” do księgarni i wykupują nowy tom tej powieści. Faktycznie ten światowy bestseller bije również rekordy popularności wśród polskiego czytelnika. W mojej klatce schodowej mieszka dwóch licealistów. Jeden czyta właśnie tom pt. „Harry Potter i kamień filozoficzny”, drugi ma w swojej biblioteczne wszystkie książki o Harry Potterze.

    Powieść wymyśliła i napisała (a raczej wciąż pisze) nieznana jeszcze kilka lat temu nikomu samotna matka, która próbowała jako autorka dorobić do niskiej pensji. Już pierwszy jej tom, właśnie „Harry Potter i kamień filozoficzny” odniósł światowy sukces w 1997 roku. Potem ukazały się jeszcze trzy tomy (razem ma być ich siedem). Dziś Rowling jest milionerką.

    Pożyczyłem od młodego sąsiada pierwszy tom i zabrałem się do jego lektury. Powieść jest świetnie napisana. Trudno się od niej oderwać. Trzyma w napięciu, ekscytuje. Świat w niej przedstawiony jest fantastyczny i baśniowy, kolorowy, egzotyczny, pociągający. Książka jest w istocie opowieścią o walce dobra i zła, upowszechnia wiele, jak by się wydawało, szlachetnych myśli. Mówi o tym, że pieniądze szczęścia nie dają i nie należy przywiązywać do nich zbytniej wagi. Mówi o tym, że największą siłą, której żadne zło nie pokona jest miłość itp., itd.

    Wszystko byłoby w porządku gdyby nie jedno „drobne” ale. Rowling promuje w swojej opowieści magię. Robi to bardzo dyskretnie inteligentnie oraz skutecznie.

    Ludzie prezentowani w powieści dzielą się na trzy grupy. Pierwsza to głupi, nudni, bezbarwni, obrzydliwy, wyprani z człowieczeństwa mugole- ci, którzy magii nie uznają i nie stosują, a więc, po prostu zwykli ludzie. Czytelnik, szczególnie młody wyciągający podstawowe, narzucające się wprost wnioski stwierdzi, że Mugolami (nomen omen głupolami) są taacy otaczający go w realnym świecie ludzie jak: ateiści, agnostycy, pragmatycy, technokraci, konformiści i....chrześcijanie (oczywiście, przede wszystkim katolicy).

    „Harry Potter i kamień filozoficzny” zaczyna się od opisu takich Mugoli: „państwo Dursleyowie spod numeru czwartego przy Privet Drive mogli z dumą twierdzić, że są całkowicie normalni, chwała Bogu. Byli ostatnimi ludźmi, których można by posądzić o udział w czymś dziwnym lub tajemniczym, po prostu nie wierzyli w takie bzdury.”

    Gdy czytamy opisy ich życia dowiadujemy się, że „obudzili się rano w pewien nudny szary wtorek”, że „Pan Dursley nucił coś pod nosem zawiązując swój najnudniejszy krawat”, że państwo Dursley nazywają swojego syna nie inaczej jak „nieznośny bachor”. Jest on rzeczywiście nieznośnym, egoistycznym, złośliwym bachorem. Jest nim ze swojej mugolskiej natury ale również dlatego, bo takim czyni go wychowanie rodzicow. Rozpieszczają go, uczą sobkostwa, egoizmu, rozpychania się łokciami. Państwo Dursley wychowują też syna siostry pani Dursley Harrego Pottera. Ego traktują gorzej jak psa. Kopciuszek to przy nim rozpieszczony dzieciak. Pottera trzymają w ciemnej komórce i traktują gorzej niż służącego. Później dowiadujemy się też, że Mugole nigdy nic nie zrozumieją bo nie potrafią zrozumieć itp, itd.

    Negatywną grupą ludzi obok Mugoli są ci, którzy stosują czarna magię bo są po prostu ucieleśnieniem zła.

    Bohaterami książki są ludzie prawdziwie dobrzy, szlachetni, wspaniali, interesujący, głębocy – ci, którzy mają specjalne nadprzyrodzone zdolności, stosują białą magię.

    Ich świat jest fantastyczny, tajemniczy, pociągający, atrakcyjny w najwyższym stopniu. Oni i tylko oni są źródłem wszelkich wartości, wolności, dobra i miłości. Oni i tylko oni stworzeni są do wielkich rzeczy, do naprawy świata.

    Harry Potter jest jednym z nich. Ponadto jest wybrańcem, swego rodzaju pomazańcem (tylko że nie Bożym). Znakiem tego jest, między innymi, znamię – blizna na czole. Zło nie może go dotknąć. Jest czysty, nieskalany, niepokonany. To wprost mesjasz, chciałoby się powiedzieć Mesjasz New Age.

    W tomie “Harry Potter i kamień filozoficzny” odkrywa on dopiero, że jest kimś wyjątkowym. Dopiero uczy się magii. Lecz z tego, co mówią jego nauczyciele, z wyjątkowości jego charakteru i zachowania możemy wyciągnąć wnioski, co do tego jaka będzie jego przyszłość.

    Książka może młodym ludziom „zrobić wodę z mózgu”, pomieszać im podstawowe pojęcia, otworzyć ich na neopogaństwo. Dorośli mogą nie zauważyć jej szkodliwości. Problem jest tutaj podobny do tego jaki wiąże się z fenomenem popularności Owsiaka i Wielkiej Orkiestry Światecznej Pomocy. Ludzie tęsknią za dobrem ale będąc nieodrodnymi dziećmi tych spoganiałych, nastawionych na konsumpcje i przyjemność czasów, naszych czasów chcą aby wszystko łatwo przyszło, aby wszystko było super atrakcyjne (najlepiej sensacyjne i tajemnicze) i żeby nie trzeba było wkładać trudu i brać na siebie cierpienia.

    Dobro w świecie Harry Pottera wygląda jak dobro ale dobrem wcale nie jest. Wielu tego nie spostrzega bo wielu nie wie już jak wygląda prawdziwe dobro, dobro, które zawsze pozostaje dobrem i które dobrem zawsze owocuje.

    Jan Paweł II zdając sobie świetnie sprawę z takie stanu umysłów ludzi (także wielu chrześcijan) XX wieku przypomniał w encyklice „Veritatis splendor” czym jest dobro, przypomniał słowa Pisma Świętego: „Jeden tylko Bóg jest dobry” i skomentował je tak jak zawsze komentował je Kościół: To, co pojawia się w życiu człowieka jest dobrem tylko przez analogię, jest dobrem tylko o tyle o ile prowadzi do Boga – dobra sensu stricto, tylko o tyle o ile jest z Bogiem związane.

    Książki o Harry Poterze pokazują świat dobra w jakimś wymiarze mistycznym i nadprzyrodzonym ale w oderwaniu od Boga i, w jakimś sensie, w przeciwstawieniu do Niego.

    Jako katolicy musimy zawsze pamiętać – stanowisko Kościoła wobec magii niezależnie od tego czy jest czarna czy biała jest zawsze jedno, precyzyjne i niezmienne. Magia to odwołanie się do złych duchów do szatana, oddanie mu się, pójście w jego ślady.

    Prezentowanie magii pozytywnie to prezentowanie pozytywnie szatana, to przekonywanie, że szatan nie jest złym duchem ale właśnie dobrym. Jeśli zaś szatan jest dobry Bóg musi być zły albo przynajmniej nudny.

    Ktoś powie, że przesadzam, że we wszystkich starych bajkach pojawiają się czary, pojawia się biała magia. Tak ale tam nie robi się z niej recepty na życie, czegoś normalnego, codziennego, co powinno być normą, co jest jedyną drogą do dobra.

    Literatura piękna i Harry Potter

    Gdy napisałem artykuł krytyczny o Harry Potterze jeden z czytelników napisał do mnie list, w którym stwierdzał, że w takim razie większość powieści z zakresu fantasy i sciens-fictions należy uznać za tak samo szkodliwe. Jego uwaga miała podważyć siłę mojego argumentu. Dla mnie uwaga ta była tylko bodźcem do szerszej refleksji. Fenomen Harry Pottera powinien nam tylko bardziej uświadomić, że zagrożeń płynących ze strony literatury jest więcej niżby się to niektórym osobom na pierwszy rzut oka wydawało.

    Ktoś po wysłuchaniu mojego publicznego wykładu na temat szkodliwości Harrego Pottera powiedział potem, że zgadza się ze mną i nie zgadza ponieważ przyznaje, że Harry Potter to pewna manipulacja na czytelniku ale taką manipulację można spotkać w literaturze pięknej od samych jej początków. W wielu powieściach, wierszach, poematach, dramatach – dowodził ten ktoś – przemycało się i przemyca jakąś ideologię, teologie czy filozofię narzucając ja niejako czytelnikowi. To prawda. Co z tego jednak wynika?

    Literatura piękna bardzo często jest piękna ale rzadziej odpowiedzialna czy choćby uczciwa. Nie oznacza to jednak, że od tej mniej odpowiedzialnej i mniej uczciwej (bo cos przemycającej, narzucającej) należy uciekać. Kultura, a w tym również literatura piękna wymaga przygotowania, tzw. wyrobienia, w tym wewnętrznej samodzielności i wolności. Dalej lubię Londona, Hemingwaya, Conrada choć dziś dobrze wiem, że nie mógłbym się podpisać pod filozofią (i ideologią), którą prezentowali (lub lepiej przemycali) w swych powieściach.

    Byli wielkimi pisarzami, a to oznacza, że na tyle na ile mieli kontakt z rzeczywistością byli wielcy i służyli prawdzie i ta prawda (piękno i dobro) została przez nich przekazana. Byli też ludźmi, jak każdy jakoś małymi, uwikłanymi w jakieś błędy, grzechy i kłamstwa. I z tego powodu trzeba na nich uważać i nie brak wszystkich ich propozycji za dobrą monetę.

    Literatura piękna jest jak rzeczywistości wspaniała i dobra ale również groźna i niebezpieczna. Warto chodzić po lesie ale trzeba uważać na żmije i nie jeść wilczych jagód. Trzeba obcować z literaturą piękną ale trzeba uważać na „żmije” i nie dać się skusić „wilczym jagodom”.

    Harry Potter i czarna magia

    Wciąż głośno, coraz głośniej o Harry Potterze. Reklama tej książki jest już w zasadzie wszechobecna. Zarzuty, które coraz częściej pojawiają się ze strony środowisk chrześcijańskich (katolickich i protestanckich) albo się bagatelizuje albo wprost pomija. Tak było np. z oświadczeniem oficjalnego egzorcysty diecezji rzymskiej, o którym poinformowała KAI, a za nią chyba tylko „Nasz Dziennik” (z 7.01.02), oświadczeniem, w którym ks. Gabriele Amortha stwierdził, między innymi, że „za gorączką potteromanii kryje się podpis króla ciemności czyli diabła”, że nie ma różnicy pomiędzy „białą” i czarną” magią” ponieważ magia jest zawsze „sztuką szatańską”.

    Zwolennicy Harry Poterra wciąż mówią o dobrej „białej „magii” podkreślając, że jest to też tylko powieść, tylko bajka, tylko zabawa. Jednak w EMPIK-ach niedaleko książek o Harrym Poterze znaleźć można praktyczne podręczniki magii odwołujące się do kabały, okultyzmu i teozofii.

    Warto tu również w tym miejscu przytoczyć fragment „Biblii Szatana” Anthonego Szandora La Veya, który w 1966 r. założył w USA „Kościół Szatana” odwołując się wprost do Władcy Ciemności nawołując do organizowania orgii seksualnych ku czci złego ducha i składania mu ofiar z ludzi. Tak więc w tej „świętej” księdze satanistów czytamy: „Nie ma żadnej różnicy pomiędzy białą a czarną magią, nie licząc drobnomieszczańskiej hipokryzji, sprawiedliwości kierowanej poczuciem winy, a także samooszukiwania się białych magów. W klasycznej religijnej tradycji biała magia stosowana jest do altruistycznych, szlachetnych i dobrych celów, podczas gdy czarną magię wykorzystuje się do wyniesienia samego siebie, zwiększenia osobistej mocy i do złych celów. Nikt na świecie nigdy nie zajmował się studiami okultystycznymi, metafizyką, jogą lub jakąkolwiek inną koncepcją białego światła, nie mając na celu zadowolenia własnego ego i osiągnięcia osobistej mocy. Tak to już wygląda, że niektórzy ludzie lubią nosić włosiennice, a inni wolą aksamit lub jedwab. Co daje przyjemność jednym, może być przykre dla innych i tak samo jest z dobrem i złe. Każdy praktykujący czary żywi przeświadczenie, że robi rzeczy właściwe.”

    Pozostaje już tylko postawić pytanie: Czy Harry Potter, jego kreatorka i wydawcy jak również najbardziej gorliwi zwolennicy są w większości tylko zagubionymi i nieświadomymi „białymi” magami albo ich miłośnikami czy też......?

    Harry Potter i książka katolicka ND nr 114 z 17.05.01, s. 7.

    Trwa wciąż dyskusja wokół powieści J. K. Rowling o Harry Potterze. Uczestniczyłem w niej pisząc w ND o tym, że jest to książka promująca neopogaństwo (wręcz satanizm) bo pełna czarów, prezentująca magię jako coś pozytywnego, jako wręcz swego rodzaju receptę na życie. A przecież jak przypomina Katechizm Kościoła Katolickiego: „Praktyki te są sprzeczne z czcią i szacunkiem – połączonym z miłującą bojaźnią – które należą się jedynie Bogu.”(KKK, 2116; por też KKK, 2117)) Są sprzeczne bo stanowią odwołanie do „szatana lub demonów” (tamże) i należą obok nierządu i wyuzdania, pijaństwa i nienawiści do grzechów rodzących się z ciała (KKK, 1852). Magia jest w Haryy Potterze wszechobecna i nie sposób tego nie zauważyć. Zauważa to więc nawet ks. Arkadiusz Nowak stwierdzając w „Vivie”: „Co do krytyki Pottera – jest ona w pewnym sensie zrozumiała, bo obracamy się tutaj w świecie magii..”

    Nie zauważa tego jednak wyraźnie prezes i redakcja Klubu Książki Katolickiej, którego celem jest dystrybucja wartościowych książek katolickich. Tak więc w ofercie Klubu znajdujemy Pismo Święte, Katechizm Kościoła Katolickiego, encykliki Jana Pawła II i książki o papieżu i jego nauce, dzieła Doktorów Kościoła takich choćby jak Św. Tomasz z Akwinu czy św. Jan od Krzyża, prace takich wybitnych myślicieli katolickich jak A. Frosard, G. K. Chesterton, V, Messorii oraz... wszystkie tomy Harry Pottera (patrz oferta Klubu Książki Katolickiej nr 5/2001, s. 31).

    Czyżby na naszych oczach powstawało to zjawisko, które neopoganie ochrzcili mianem „chrześcijaństwa wodnikowego”, „chrześcijaństwa”, dla którego New Age jest również drogą Zbawienia?

    Czytajmy Kraszewskiego nd nr 202 z 30.08, s. 7.

    Kraszewski jest dziś jakoś zapomniany. Niektórzy nawet mówią, że to był grafoman bo napisał tyle powieści (nikt ich nie potrafi zliczyć; nawet „Encyklopedia powszechna” podaje, że było ich około 400). Od dawna czyta się więc głównie tylko jego „Starą Baśń”. Jednak Kraszewski był, twierdzę to z całą mocą, wielki. Zawsze chętnie go czytałem i często do niego wracam.

    Wielki nurt w jego twórczości stanowi powieść historyczna. Nie lubię tego typu powieści. Strawny jest tu dla mnie tylko Walery Przyborowski. Muszę jednak przyznać, że można nauczyć się historii Polski od Kraszewskiego i obcować przy tym z powieścią, która także daje godziwą rozrywkę na poziomie. Na szczególną uwagę zasługuje tu jego cykl 29 powieści obejmujących dzieje Polski, który rozpoczyna „Stara Baśń” a wieńczy książka „Saskie ostatki”. Warto też przeczytać powieść „Powrót do gniazda” opartą na podaniach z XVI w. czy „Krzyżacy 1410”.

    Ja osobiście najbardziej lubię powieści obyczajowe Kraszewskiego, które żywo i barwnie kreślą obraz dziewiętnastowiecznej polski będąc kopalnią informacji o naszej przeszłości, źródłem, często istotnych, rozumień wielu polskich małych i większych spraw. To też doskonała rozrywka. Kraszewski umiał pisać. Tworzył utwory mniej i bardziej ambitne. Obok klasycznych powieści psychologicznych czy społecznych pojawiały się tu w jego twórczości kryminały z prawdziwego zdarzenia takie jak choćby „Sprawa kryminalna” prawie że „francuskie” romanse jak „Czarna perełka” czy powieści bardziej egzotyczne takie jak „Półdiable weneckie.” (podtytuł: „Powieść od Adriatyku”).

    Po co nam południowoamerykańskie (czy nawet rodzime seriale), kiepskie filmy z kaset wideo, Harlekiny i różne sagi typu „ludzie lodu”. Mamy coś o wiele lepszego, równie rozrywkowego, a o wiele bardziej wartościowego. Mamy Kraszewskiego.

    Czy rządzą nami alkoholicy?

    W czasopiśmie „Viva” z dnia 29 stycznia 2001 r.. ukazał się obszerny wywiad z Donaldem Tuskiem współtwórcą nowego ugrupowania politycznego pod nazwa Platforma Obywatelska. W ramach tego wywiadu polityk mówił o zagrożeniach jakie pojawiały się dla jego rodziny w trakcie jego kariery politycznej. W pewnym momencie przeprowadzający ten wywiad Piotr Najsztub zadał następujące pytanie: „A późniejsze zagrożenia parlamentarne, życie towarzyskie etc? Nie groziła Panu na przykład choroba alkoholowa?”

    Pytanie to wywołało żywą reakcję polityka. Zaczął zwierzać się ze swoich przeżyć i niepokojów. Między innymi powiedział: „Była taka groźba. Dużo się tu pije. Tutaj na Wiejskiej to jest problem bardzo wielu ludzi. Nasze życie przypomina trochę życie w akademiku, trochę na biwaku, trochę na nieustannej imprezie. (...) Rozejrzałem się i uznałem, że jestem na pewno w grupie zagrożonej. Zacząłem poważnie myśleć o abstynencji.”

    Polityk stwierdza, że sam poradził sobie z problemem alkoholowym ale problem ten ma, jego zdaniem, większość posłów: „Na pewno wprowadziłbym badania alkomatem. Ludzie nie mogą przychodzić nietrzeźwi do pracy, nie mogą przebywać na terenie zakładu pracy pod wpływem alkoholu. Nie ma w Polsce ważniejszego zakładu pracy niż sejm, bo praca tych ludzi wpływa na życie milionów ludzi. Gdyby tu wprowadzić alkomat i dyscyplinarne zwolnienie czyli utratę mandatu, to byłaby rzeź straszna. Z całą pewnością ludzi zagrożonych alkoholizmem lub alkoholików jest wśród parlamentarzystów bardzo dużo. Oni muszą zacząć myśleć o tym jako o problemie.”

    Nie wiem czy Donald Tusk mówi prawdę czy nie ale już sama taka wypowiedź, jakby nie było, jednego z posłów powinna wywołać burzę w mediach i zbulwersować opinię publiczną.

    Jeżeli to nie jest prawda to jest to obraza, jedna z największych chyba możliwych, parlamentu, państwa polskiego, a co za tym idzie Polski. Co mówi Tusk? Mówi przecież wprost - Reprezentanci narodu polskiego wybrani przez ten naród w demokratycznych wyborach to pijacy i alkoholicy. W Polsce najważniejsze decyzje w sprawach państwa i całego społeczeństwa, jego dnia dzisiejszego i jego bliższej i dalszej przyszłości podejmują i to pod wpływem alkoholu, w pijackim widzie pijacy i alkoholicy. To oni decydują, po spożyciu przysłowiowego pół litra wódy, o tym, co jest dobrem, a co złem – jakie ma być prawo.

    A tu jak na razie w mediach cisza. Cisza także w parlamencie. Posłów jakby nie obeszła ta wypowiedź, nie uraziła. Nic nie słychać o jakimś postępowaniu dyscyplinarnym wobec Tuska. Czyżby nie dbano tam o dobre imię parlamentarzysty, państwa polskiego, Polski. Już widzę tytuły w zagranicznej, nieprzychylnej Polsce i Polakom prasie.

    A może Tusk mówi prawdę? Słuchy o nadużywaniu alkoholu w najwyższych kręgach władzy państwowej (co prawda akurat nie w parlamencie) dochodzą do nas już od dawna. Jeżeli jeden może bezkarnie to dlaczego nie inni?

    Powinniśmy domagać się głośno wyjaśnień. Te wyjaśniania należą się społeczeństwu. Trzeba ustalić prawdę i rozciąć ten gordyjski węzeł.

    Albo obrażono polski parlament, polskie państwo, samą Polskę dla zdobycia kilku punktów politycznych przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi i nie wolno takiej obrazy puścić płazem.

    Albo też znaczna część posłów nie ma prawa dalej piastować swoich mandatów. Przecież jeśli na wiejskim posterunku policji sierżant przyjdzie pijany do pracy to jego przełożony natychmiast zwalnia go dyscyplinarnie.

    Kto jest przełożonym posła? Naród. To naród musi tu zareagować. Coś takiego zdarzyło się ostatnio w jednym z azjatyckich państw gdzie naród wywalił z pracy za korupcję swojego prezydenta.

    A może naród śpi? Może go to w ogóle nie obchodzi? Może mu wszystko jedno? Może już jest zmęczony? Może jest zrozpaczony i bez nadziei i przez to jakoś sparaliżowany? Ostatnie i przedostatnie wybory prezydenckie ułatwiają w pewnej mierze odpowiedzi na te pytania.

    Czy jednak nie nadszedł czas żebyśmy się obudzili? Czy nie trzeba zareagować? Czy brak reakcji nie będzie przyzwoleniem? Czy to nie będzie współudział?

    A może miał rację Gałczyński gdy napisał:

    Skumbire w tomacie. Skumbrie w tomacie.

    Chcieliście Polskę? No to ją macie.

    Czy Żydzi potrzebują Chrystusa?

    W ostatnim (styczniowym) numerze pisma żydowskiego „Midrasz” odnajdujemy materiał Stanisława Krajewskiego (jest on, o ile dobrze pamiętam przewodniczącym Gminy Żydowskiej w Polsce; zdarzają się osoby, które mylą go ze mną) dotyczący wydanej przez Towarzystwo Naukowe KUL książki ks. Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela pt. „Błogosławiony Bóg Izraela”.

    Autor tej książki jest polskim księdzem katolickim, który w pewnym momencie dowiedział się, że jest Żydem (polscy przybrani rodzice długo to przed nim ukrywali). Jego żydowska matka Wekslerowa urodziła go w czasach II wojny Światowej w getcie i wiedząc, że niedługo wszyscy jego mieszkańcy będą zamordowani przez hitlerowców oddała go swojej polskiej sąsiadce pani Waszkinelowej prosząc ją, by uratowała to dziecko „w imię tego Żyda, w którego wierzy”. Przekazując niemowlę powiedziała też: „Jak to maleństwo wyrośnie, zobaczy pani on zostanie księdzem, będzie nauczał ludzi”. Ksiądz przyjął nazwisko po obu swoich matkach, odszukał i odwiedził swoją rodzinę w Izraelu. Nie czytałem jego książki. Z tego, co pisze Krajewski wynika, że zawiera ona teksty, które „pokazują i objaśniają nowe nauczanie Kościoła o Żydach i żydowskiej religii” i rozważania autora na temat „katolickiego antysemityzmu”. Krajewski przytacza między innymi następujący z niej cytat: „Przez wieki pseudoteologia antyjudaizmu była zapalnikiem w nieustannie dozbrajanej bombie antysemityzmu.” Zdaniem Krajewskiego: „Autorowi chodzi o pozytywną zmianę stosunku do Żydów w ogóle”, a jego książka jest „rozpisanym na wiele głosów kazaniem: antysemityzm w Kościele jest złem; był powszechny ale teraz jest już inaczej, oby i w Polsce wszyscy zdali sobie z tego sprawę!”

    Nie zamierzam tutaj polemizować z tezami ks. Wekslera-Waszkinela tym bardziej, że nie jestem pewny czy zostały przez Krajewskiego wiernie przedstawione ale chciałbym tak na marginesie powiedzieć, że wiele osób (nie tylko Żydów) wciąż szuka problemu tam gdzie go, moim zdaniem, nie ma. Nikt, w zasadzie z tych, którzy oskarżają Polaków o antysemityzm nie definiuje go precyzyjnie używając często tego słowa w tak szerokim znaczeniu, iż podciągnąć pod to zjawisko mogą każdą krytyczną wypowiedź pod adresem Żydów czy każde zachowanie, które nie jest podyktowane przez ich bezkrytyczną, bez wyjątków, afirmację. Co to jest antysemityzm? Jeżeli rozumiemy przez niego pewien typ rasizmu, a więc niechęć do drugiego człowieka tylko ze względu na jego pochodzenie, ze względu na to, że jego rodzice mieli w sobie „krew żydowską” czy byli ortodoksyjnymi Żydami to taki antysemityzm zawsze był w Kościele potępiany i uznawany za grzech i jeżeli gdziekolwiek występował to był przez Kościół i katolików piętnowany. Przedstawiciel takiego antysemityzmu odrzucałby np. św. Pawła i wszystkich świętych, kapłanów, zakonników, zakonnic i katolików świeckich, w których żyłach płynęła „żydowska krew”. W średniowieczu dzielono najczęściej ludzi na chrześcijan, heretyków, pogan, wyznawców islamu i wyznawców judaizmu. Poglądy religijne i niektóre postawy moralne tych, którzy nie byli chrześcijanami odrzucano jako sprzeczne z tym co powiedział czy nakazał Bóg, a zatem nieprawdziwe bądź złe ale gdy np. wyznawca judaizmu stawał się chrześcijaninem to traktowano go jak każdego innego chrześcijanina.

    Jeżeli przez antysemityzm rozumiemy niechęć i prześladowanie w stosunku do tych osób pochodzenia żydowskiego, które nie zostały chrześcijanami, niechęć i prześladowanie tylko dla tego, że „są Żydami” to taki antysemityzm w sposób wyraźny istniał i jakoś istnieje ale stanowił i stanowi, wydaje mi się, taki sam margines jak niechęć do czarnych, żółtych, Niemców itp. W Polsce do Żydów mógł być większy niż do innych grup bo Żydów było w Polsce dużo (dlatego, że tworzono im tu wręcz idealne (a przynajmniej w porównaniu z innymi krajami Europy) warunki do życia i pielęgnowania swoich wartości religijnych i narodowych.

    Czy można jeszcze szerzej rozumieć antysemityzm? Czy można antysemityzmem nazywać wszelkie negatywne odniesienia do Żydów? Czy jeżeli ktoś wystąpi przeciwko Żydowi wtedy gdy robi on coś złego to jest to antysemityzm?

    Adam Michnik wielokrotnie nazywał św. Maksymiliana Marię Kolbe antysemitą. Papież Jan Paweł II, który dużo mówił o grzechu antysemityzmu beatyfikował i kanonizował św. Maksymiliana. W swoim czasie wydałem teksty wybrane Kolbego dotyczące masonerii i Żydów. Książka ta otrzymała imprimatur warszawskiej kurii. Cenzor i jej kościelni recenzenci nie dopatrzyli się w niej niczego, co byłoby w sprzeczności z wiarą i moralnością chrześcijańską. Uznali więc też, że Kolbe nie popełnił poprzez te teksty grzechu antysemityzmu. To samo musiał zresztą uznać Papież. Gdyby bowiem odrzucił je jako antysemickie musiałby zarazem uznać, że Kolbe umarł w stanie grzechu antysemityzmu i nie może być ani błogosławionym ani tym bardziej świętym. Cóż takiego Kolbe pisał w swoich tekstach o Żydach. Tylko jeden przykład: „Panowie masoni, wy któryście niedawno na Kongresie w Bukareszcie cieszyli się, że masoneria się rozwija, zastanówcie się i powiedzcie szczerze, czy nie lepiej w pokoju wewnętrznym, w miłości radosnej służyć Stwórcy, niż słuchać rozkazów tajemniczej podstępnej, nieznanej, nienawidzącej was, okrutnej kliki Żydowskiej? I do was, nieliczna garstko Żydów, „mędrców Syjonu”, którzy ukryci z dopuszczenia Bożego dla doświadczenia wiernych i cnotliwych, spowodowaliście świadomie tyle już nieszczęść i więcej jeszcze przygotowujecie, zwracam się z zapytaniem: co wam z tego przyjdzie? (...) Czy nie lepiej i wam, masonom polskim, okpionym przez garstkę Żydów i wam, kierownicy żydowscy, którzyście się dali zbałamucić nieprzyjacielowi ludzkości, szatanowi, zwrócić się szczerze do Boga, uznać Zbawiciela Jezusa Chrystusa, pokochać Niepokalaną i pod Jej sztandarami zdobywać dla Niej dusze?”

    Święty w sposób wyraźny nie atakuje tu wszystkich Żydów czy Żydów jako Żydów. Mówi o garstce ludzi, którzy realizują pewną szowinistyczną i przesyconą ksenofobią doktrynę.

    Wracając do materiału Krajewskiego. Odwołuje się on do przypomnianej przez ks. Weksler-Waszkinela „prawdy podstawowej”, że „krzyż bez miłości jest tym, czym był na początku: rzymska szubienicą” i stwierdza a propo miłości, która musi towarzyszyć krzyżowi: „Sądzę, że oddam intencje autora, mówiąc, że chodzi o troskę połączoną z bezwzględnym szacunkiem dla drugiej osoby i jej absolutnej inności. Ta inność – to również wiara oraz religia drugiego. Otóż nie wiem, w jakim stopniu chrześcijaństwo może to zachować. Chrześcijaństwo jest z założenia misyjne – chce innych przeprowadzać do swoich kategorii wiary. Czy nie jest to funkcjonowanie w ramach kultury immanecji? Obserwuję jak trudno jest chrześcijanom oficjalnie porzucić ideę nawracania Żydów, a więc przyznać, że są równoległe i równocenne drogi religijne. (podkreślenie – S. K.) Dla judaizmu, który nie twierdzi, że jest religią dla każdego, uszanowanie inności jest łatwiejsze.”

    To prawda, że miłość jest „troską połączoną z bezwzględnym szacunkiem dla drugiej osoby” ale ani filozof ani chrześcijanin nie może uznać, że jest ona również bezwzględnym szacunkiem dla „jej absolutnej inności” przynajmniej w takiej mierze w jakiej poprzez te inność rozumie się poglądy i wynikające z nich działania oraz działania, które poprzez żadne poglądy nie są wyznaczone (działania, których źródłem jest słabość, uzależnienie, pożądliwość ciała). Kochać to znaczy również chcieć dla tego kogo się kocha dobra. Dobro zaś związane jest z naturą i prawdą. Jeżeli ukochana osoba głosi fałszywe poglądy i żyje według nich to robimy wszystko, by poznała prawdę i żyła w niej. Jeżeli ukochana osoba robi coś złego szkodzi sobie i innym zrobimy wszystko, by przestała to robić, by odnalazła dobro i zmierzała ku niemu. Gdyby chrześcijanie nie kochali Żydów (tak jak i innych bliźnich) pozostawiliby ich w spokoju. Gdy ich kochają starają się ukazać im prawdę i dobro, podzielić się tym, co uznają za najlepsze, swoją radością i szczęściem – Jezusem Chrystusem. Chrześcijaństwo jest i musi być misyjne („Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię.”). Istota chrześcijaństwa sprowadza się, między innymi do tego, że uznaje Jezusa Chrystusa za jedynego Zbawiciela. Jeżeli jakiś Żyd zostaje zbawiony to więc tylko przez Jezusa Chrystusa. Wiemy, że może zostać zbawiony nie będąc chrześcijaninem (to jednak bez tych wszystkich środków do zbawienia jest bardzo, niewyobrażalnie trudne) ale tylko wtedy gdy, w istocie, poszukując szczerze prawdy i dobra nie wiedząc o tym zbliża się do Chrystusa i nie potrafi z przyczyn niejako obiektywnych (niezależnych od niego) pokonać swojej niewiedzy. Taka właśnie jest nasza wiara.

    Krajewski żąda, by chrześcijanie uszanowali judaizm i twierdzi, że judaizm szanuje chrześcijaństwo. Gdzie ten szacunek w jego wypowiedziach? Mówi przecież, tak naprawdę – jeżeli wy chrześcijanie przestaniecie uznawać swoje podstawowe prawdy i zasady to dopiero wtedy w pełni was uszanujemy.

    Krajewski mówi też: „Jezus był wybitnym nauczycielem i szkoda – choć historia prześladowań Żydów w jego imię wyjaśnia, dlaczego – że Żydzi jak dotychczas w niewielkim stopniu to uwzględniają. Z perspektywy judaizmu nie jest nikim więcej niż jednym z nauczycieli. Zważywszy na bogactwo żydowskiej tradycji, nie ma powodu, by wierzyć w Jezusa. Warto rozważyć jego nauczanie, ale wiara w niego, czyli chrześcijaństwo, jest nam niepotrzebna.” (podkreślenie – S. K.)

    Podstawowa różnica jaka zachodzi pomiędzy chrześcijaństwem a judaizmem polega na tym, że chrześcijaństwo doskonale wie i jest tego na 100% pewne kto jest Mesjaszem, a judaizm nie. Chrześcijaństwo zidentyfikowało go jako Jezusa Chrystusa miedzy innymi na podstawie precyzyjnych wskazówek i zapowiedzi zawartych w Starym Testamencie. Wyznawcy judaizmu, z tego co wiem, wciąż czekają na Mesjasza i mają go rozpoznać według wskazówek i zapowiedzi zawartych w Starym Testamencie. Może się więc okazać (a my wiemy na 100%, że się tak okaże), że tym Mesjaszem jest właśnie Jezus Chrystus. Na jakiej podstawie zatem Krajewski twierdzi, że wiara w Chrystusa jest Żydom niepotrzebna? Stwierdzenie takie można też uznać za prowokacyjne. Czy nie znajdziemy w nim choćby ziarnka ksenofobi? Papież, biskupi, wszyscy księża i inne osoby prowadzące dialog z wyznawcami judaizmu starają się tak formułować i tonować swoje wypowiedzi, by nie urazić, a broń Boże, obrazić „starszych braci” ( stosowanie tej nazwy jest już jakimś wyraźnym wyciagnięciem ręki). Krajewski o to chyba nie dba.

    O co tu chodzi? Wyjaśnia to chyba jakoś następujące zdanie kończące jego refleksję: „Jeśli uznamy ważność idei, że Inny to absolut, to mam wrażenie, że mimo wszystko filozoficznie nowoczesna ekspresja religijna jest łatwiejsza do stworzenia w ramach judaizmu niż w ramach chrześcijaństwa.” Krajewski odwołuje się tu wyraźnie do zaprezentowanej wcześniej myśli Lewinasa który „pozostał jak najbardziej Żydem” i który „dostrzegł filozoficzne podstawy totalizmu w obowiązującej w myśli europejskiej idei całości, totum, eliminującej inność” myśli, w której :”leży najgłębsze źródło totalitarnych ideologii, wraz z ich masowym mordem.” Odpowiedzią na to zagrożenie ma być, według Lewinasa, „przyjęcie filozofii, która wychodzi od śladu transcendencji, jaką jest oblicze drugiego człowieka.”

    W tym samym numerze „Midraszu” znajdujemy komentarz Krajewskiego do Księgi Rodzaju (44,18-47,27), który zostaje podsumowany w następujący sposób: „Mówiąc słowami Levinasa: każdy musi postępować, tak jak gdyby był Mesjaszem.”

    Wszystko wskazuje na to, że Krajewski twierdzi tu, tylko, że w bardziej dyplomatyczny sposób, że holocaustowi jest winne chrześcijaństwo i stosowanie przez nie kategorii prawdy i dobra, i że tylko relatywizm poznawczy i moralny, a w konsekwencji uznanie człowieka za boga może uchronić Żydów w przyszłości przed nowym holocaustem.

    Tu nie chodzi więc o prawdę i judaizm ale o zupełnie coś innego. Jako ważne dla nas pojawia się znowu pytanie: Dlaczego tak wielu Żydów nie uznało Chrystusa za Mesjasza i uważa, że nie jest im On do niczego potrzebny? Czemu nie chcą uznać, że będą na pewno bezpieczni wszędzie tam gdzie chrześcijaństwo będzie żywe i zasadami ludzkiego współżycia będą przykazania miłości?

    Może coś tu wyjaśnia następująca anegdota, która znalazłem również w tym numerze „Midrasza”. Żydowska babcia idzie morska plażą z wnuczkiem. Wielka fala porywa dziecko. Babcia upada nas kolana i modli się: „Wiem, że grzeszyłam. Obmawiałam i krytykowałam sąsiadów, i zawsze miałam do Ciebie o coś pretensje. Obiecuję Panie, że jeśli sprowadzisz mojego wnuka z powrotem, nigdy do końca moich dni nie będę miała żadnych pretensji o nic.” Fale morskie wyrzuciły chłopca całego i zdrowego na brzeg. Na to babcia syknęła przez zaciśnięte zęby: „Gdzie jest jego czapka, Panie? Miał na głowie czapkę!”

    „Suki obronne”

    Gdy chce się rozerwać, pośmiać idę do księgarni Prusa na przeciwko Uniwersytetu Warszawskiego i kupuje sobie pismo feministyczne „Zadra”. Niedawno nabyłem numer 3(4)/2000 (trochę te feministki się opóźniają). Gdy zacząłem je przeglądać już w księgarni natrafiłem na tytuł „Suki obronne”. Kolega, który zaglądał mi przez ramię widząc ten tytuł postawił hipotezę, że jest to artykuł zachęcający kobiety posiadające psy do trzymania w domu tylko suk. Okazało się jednak, że jest to materiał na temat feministycznego ruchu francuskiego, który nazywa się „Suki Obronne”. Ruch ten związany jest ze strasznym wydarzeniem jakie przeżyły dwie kobiety w Paryżu, które nie zostały wpuszczone do kawiarni przez nadgorliwego ochroniarza bo nie miały męskiego towarzystwa. Wybuchła wtedy międzynarodowa afera, a kierownictwo lokalu tłumaczyło się, że ich klientom bardzo przeszkadzały nachalne prostytutki.

    Zapoznając się z tymi rewelacjami przypomniałem sobie jak to nie wpuszczono mnie w Berlinie do 3 (słownie: trzech) kawiarni, do których, jak się okazało miały wstęp tylko kobiety. Codziennie wypraszano z nich wielu mężczyzn i jakoś żaden z nich nie zrobił z tego nie tylko międzynarodowej ale nawet ulicznej awantury.

    Kupiony w Prusie numer „Zadry” nie zawiódł moich oczekiwań. Uśmiałem się setnie przy jego lekturze.

    Strona 9 – 11. Prezentacja najnowszych badań „naukowych”. Wynika z nich, że kobiety miały i mają tyle samo agresji, siły i sprawności fizycznej co mężczyźni i że kiedyś ( w epoce kamienia łupanego) kobieta była ważniejsza bo nie istniały związki mężczyzna – kobieta.

    Strona 12-14. Rozważania na temat zwierząt. Cytuję fragment: „Czy zastanawialiście się kiedyś, że głównymi ofiarami wojen, jakie ludzie prowadzą miedzy sobą – są zwierzęta? Że w czasie II wojny światowej w działaniach wojennych brało udział 30 milionów koni? Że zginęło dwie trzecie tej liczby? Nie znam danych na temat krów, psów, ptaków, kotów.”

    Strona 18-19. Materiał pt. „Tańczące z energiami” dotyczący czarownic. Cytuję: „Czy czarownice rzeczywiście szkodziły swoim sąsiadom i czy tak chętnie uruchamiały ciemne moce? Czy też były ostatnimi z tych, które posiadły głęboka mądrość współistnienia z potężnymi energiami, które przeczuwały obecność życiodajnej, żeńskiej siły świata i umiały ja wykorzystać?”

    Strona 23-26. Kolejne wyniki badań naukowych. „Kobiety dorównywały krzepą mężczyznom (chodzi o czasy starożytne – dop. S. K.). Możliwe, że będąc samodzielne nie były jeszcze osłabione ciągłymi ciążami.” (...) W dotychczasowych badaniach porównania jajeczek ze sperma wypadały wyraźnie na niekorzyść tych pierwszych. (...) Sama zdolność do reprodukcji nie zasługuje na huczne oklaski. Bakterie podwajają swa ilość co dwadzieścia minut. Wiele rakowych komórek dzieli się w probówce jeszcze wiele lat po śmierci pacjenta.(...) jajeczka muszą organizować całe przyjęcie. Sperma musi się na nie tylko zjawić, we fraku i cylindrze, oczywiście.”

    Antychryst w Warszawie

    Marilyn Manson, (dawniej Brian Warner) którego koncert odbędzie się dziś na warszawskim Torwarze jest honorowym kapłanem Amerykańskiego Kościoła Satanistycznego. Swoje nazwisko przyjął od Charlesa Mansona maniakalnego mordercy i psychopaty, który między innymi zamordował Sharon Tate, żonę Romana Polańskiego. Rodzice piosenkarza szczycą się, jak twierdzi Jolanta Berent, publicystka „Vivy”, tym, że „poczęli antychrysta” (jedna z jego płyt nosi tytuł „Antichrist Superstar”). Wojciech Jagielski udzielając wypowiedzi temu samemu pismu mówi, że matka Mansona „hoduje myszki w stanikach, a w słoiku trzyma skórę, która została po jego obrzezaniu”. Wiele sklepów na Zachodzie odmawia sprzedaży jego płyt. Ma trudności z zorganizowaniem swoich koncertów (między innymi uniemożliwiono mu koncert w Katowicach)

    Na wielu zdjęciach Manson jest ubrany w sukienkę i pantofelki na wysokim obcasie. Na łysej głowie ma kilka kosmyków długich włosów, a na twarzy ostry makijaż nadający jej demoniczny wygląd. Wygląda upiornie. Jedno oko ma zniekształcone przez odpowiednio dobrane szkło kontaktowe. Prasa nazywa go świrem, diabłem wcielonym, obscenicznym prowokatorem. Podczas koncertów często niszczy biblię, obraża papieża Jana Pawła II, zabija zwierzęta i dokonuje samookaleczeń. Jak twierdzi „Viva” zdarzało mu się też podcierać amerykańska flagą, udawać Hitlera (stąd nazwa Rockowy Fuhrer), rozdawać wśród publiczności kokainę, obnażać się, a nawet onanizować. Chętnie opowiada dziennikarzom o swoich „doświadczeniach seksualnych”. Często promuje gwiazdy porno.

    Na okładce swojej ostatniej płyty „Holy Wood” („Święte Drzewo”) upozowany jest na ukrzyżowanego Chrystusa. Podczas wielu koncertów upuszczał sobie krew wykrzykując bluźnierstwa, między innymi: „Pijcie, to krew moja, która za was została wylana.”

    8 lutego br. w emitowanym w programie I TVP „Monitorze Wiadomości” jego dziennikarka zadała dwóm zaproszonym gościom następujące pytanie: „Czy Manson powinien wystąpić w Warszawie? Obaj zdecydowanie stwierdzili, że tak. Jeden z nich Wojciech Jagielski prowadzący swój program w II programie TVP („Wieczór z Jagielskim”) i pracownik radia ZET stwierdził nawet, że na koncert Mansona mogą pójść dzieci. W swojej wypowiedzi dla „Vivy” stwierdził: „To miły, inteligentny, czujny dowcipny facet”.

    Wypowiedzi wielu „polskich autorytetów” utrzymane są w podobnym tonie. Tak więc np. Grzegorz Brzozowicz z „Machiny” pisze, że to tylko muzyka, w której „do dawnego glamrockowego brzmienia dodał po prostu industrialne techno, a reszta „to zabawa” Robert Leszczyński z „Gazety Wyborczej” stwierdza autorytatywnie: „Jest niegroźny. (...) A muzyka? Genialna.” W migawce Teleexpressu z dnia 11 lutego br. poświęconej Mansonowi zbagatelizowano problem podkreślając kilkakrotnie – „Muzyka łagodzi precież obyczaje”

    W wywiadzie opublikowanym w młodzieżowym piśmie „Bravo” zadano mu następujące pytanie: „Skąd właściwie wziął się u ciebie ten pociąg do wszelkich dziwactw?” Manson odpowiedział: „Z mojego dzieciństwa. Chodziłem do katolickiej szkoły i byłem wychowywany w surowej atmosferze. Muzykę rockową uznawano za dzieło szatana, a seks był zdecydowanie nieprzyzwoitym tematem. Jednak pewnego dnia odkryłem, że mój dziadek lubił w tajemnicy przebierać się w damskie ciuchy i miał całe mnóstwo ostrych pornosów. Z kolei kiedy miałem dziesięć lat, pewien chłopak z sąsiedztwa molestował mnie seksualnie. Gdy chciałem się bronić, zabił mojego psa. To wszystko są sprzeczności, których jako dziecko nie rozumiałem i dlatego do dzisiaj mnie inspirują.” W tym samym piśmie stwierdził „Kręci mnie nienawiść”.

    W wywiadzie dla młodzieżowego pisma „Metalhammmer” powiedział: „Myślę, że frustracje i poczucie winy, które są otoczką seksu, powodują przemoc. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do chrześcijańskich zasad, do idei grzechu, potępiania seksu i masturbacji, że ludzie zaczęli się siebie wstydzić i tłumić własne skłonności, co spowodowało o wiele więcej przypadków agresji niż na przykład pornografia. Każdy z nas ma jakieś przeżycia, które w sobie ukrywa. Od wczesnego dzieciństwa ojciec utrzymywał mnie w przekonaniu, że gdy tylko osiągnę odpowiedni wiek, zatrudni prostytutkę aby pozbawiła mnie dziewictwa, miało się to odbyć podczas obchodów szesnastych urodzin. Perspektywa przerażała mnie do tego stopnia, że twardo postanowiłem stracić cnotę przed podanym terminem. Męczyłem się strasznie, presja narastała z każdym upływającym rokiem aż wreszcie udało mi się osiągnąć swój cel zanim zapowiedź ojca się spełniła. Myślę, że był nieco zawiedziony gdy poinformowałem go, iż jest już za późno na inicjację; znając go wiem, że mówił serio i nie mógł się doczekać owej doniosłej chwili. (...)Najzabawniejsze jest to, że niektórzy bardzo poważnie potraktowali moje oświadczenie iż nazywam się God Of Fuck, demon seksu. Była to prowokacja wymierzona w ludzi ograniczonych przez religię, konserwatywne reguły czy frustracje seksualne, ogłosiłem, że nie jestem po prostu zły, ale jestem mistrzem, królem zła. Tymczasem zostaliśmy uznani za niebezpiecznych. Dla chrześcijan jesteśmy zagrożeniem, gdyż proponujemy odrzucenie Boga i wiarę we własne możliwości, a jeśli się to naprawdę stanie - dla nich nie pozostanie już nic co mogliby objąć kontrolą. Tani politycy i przywódcy religijni zawsze czyhają aby ogłosić łowy na czarownice, ponieważ to daje im władzę, której poszukują tak rozpaczliwie.(...) Im sławniejszy się stajesz tym więcej wymagają od ciebie widzowie, a ich ostatecznym marzeniem jest twoja śmierć. Śmierć to najwyższa forma rozrywki.

    W wywiadzie dla pisma „CKM” stwierdził: ”Ludzie są dziś tacy ostrożni, zamknięci w sobie. Dlatego trzeba im dawać narkotyki albo robić sobie z nich jaja. I dlatego też lubię fotografować moich znajomych, gdy są nadzy. (...) Gdy Bill ( chodzi o jednego z piosenkarzy - Billa Corgan, lidera grupy Smashing Pumpkins – dop. S. K.))przyjeżdża do Hollywood, staram się go jakoś zrelaksować. Bo to w gruncie rzeczy fajny facio, tylko boi się komukolwiek podpaść. Dlatego pompuję go narkotykami. Staje się wówczas innym człowiekiem.”

    Manson opublikował swoja autobiografię pt. „Długa, trudna droga z piekła”, w której między innymi opisuje organizowane przez siebie dla śmietanki Hollywood orgie seksualne i „przyjęcia narkotykowe” oraz swoje przygody seksualne ze znanymi kobietami i mężczyznami.

    Pismo „BRUM” twierdzi, że był wielokrotnie aresztowany w USA za obrażanie uczuć religijnych i obrazę moralności publicznej.

    W wypowiedzi udzielonej jego przedstawicielowi Manson mówi jak powstała płyta „Antichrist Superstar” : „Kilka lat temu, zacząłem mieć sny i wizje, w których cały świat jaki znamy uległ zniszczeniu, a ja ocalałem. W jednym ze snów, znalazłem się gdzieś w przyszłości, może nawet w rodzinnym Fort Lauderdale. Przemysł rozrywkowy rozwinął się do tego stopnia, że zamieniano ludzi w zombie dla zabawy. Widziałem kobiety z wydrenowanymi mózgami, które tańczyły w klatkach. Ich szczęki były zadrutowane, żeby nie mogły kąsać kutasów, onanizujących się w koło facetów. To była kompletna Sodoma i Gomora. Ja byłem pośrodku tego wszystkiego. Byłem prowadzącym cały szoł, albo jednym z jego uczestników. To był prawdopodobnie pierwszy impuls dla koncepcji Antichrist Superstar

    Dla tego samego pisma mówi też: „Zbierałem zdjęcia nagich kobiet i wycinałem z nich ich organy płciowe. Zacząłem mieć bardzo realne sny, że robię to samo z prawdziwymi ludźmi. To mnie nieźle wykręciło, kiedy byłem dzieckiem. To był okres w którym zacząłem szpiegować dziadka i nakryłem go kiedy onanizował się podczas zabawy elektryczną kolejką.”

    W piśmie „Metalhammer” opisującym początki jego kariery czytamy: „Był to szczególny czas dla Mr. Mansona - spotkał on bowiem Dr Antona Szandora LaVey'a - twórcę Kościoła Szatana. Manson, który od dłuższego czasu czerpał inspiracje z filozofii LaVeya, zaaranżował to spotkanie gdy grupa była w Kalifornii. On dzieli ze mną szereg ważnych spraw, które wdrożyłem w swoje życie... On również wyraził się, że Marilyn Manson jest jedną z bardziej satanistycznych grup jakie ostatnio zaistniały w naszych czasach... Byłem bardzo szczęśliwy, że zauważył to co robię. W nagrodę za dobrą robotę Dr LaVey mianował Mansona kapłanem kościoła Szatana.”

    W tym samym piśmie czytamy sprawozdanie dotyczące jednego z koncertów Mansona: „Były to nie tylko problemy z oświetleniem, ale również makabryczne plotki rozsyłane w internecie o planowanym przez Mansona popełnieniu samobójstwa podczas koncertów poprzedzających święto Halloween. Szokujący był fakt, jak wielu spośród widzów na koncertach 30 i 31 października było przekonanych, że w cenę biletu wliczony jest widok śmierci przynajmniej Mansona, a może i wszystkich członków MM.”

    O czym śpiewa Manson. Oto próbka jego tekstów:

    1. Gdy tego chcesz

    Ucieka zbyt szybko

    Jeśli tego nienawidzisz

    Zawsze wydaje się być blisko

    Lecz zapamiętaj, jeśli myślisz, że

    Jesteś wolny,

    Pękniecie w twym pierdolonym sercu to właśnie ja

    2. Spójrz na mnie teraz

    Nie mający religii

    Spójrz na mnie teraz

    Jestem tak próżny

    Spójrz na mnie teraz

    Byłem dziewicą

    Spójrz na mnie teraz

    Dorastałem by być kurwą

    3. Żyjący są martwi i

    Mam nadzieje, ze do nich dołączę

    Wiem co robić i zrobię to dobrze

    Gdy tego nie znosisz, wiesz, ze możesz to czuć

    Gdy to kochasz, wiesz, ze to nieprawdziwe

    Nie

    Zabić się by cię kochać

    Gdybym kochał siebie, musiałbym zabić ciebie

    4. Rock jest bardziej martwy niż martwy

    Szok jest wszystkim w twojej głowie

    Twa płeć i twe narkomaństwo jest wszystkim co jedliśmy

    Wiec pieprz swe protesty

    I połóż je w łóżeczku

    Bóg jest w telewizorze

    Tysiące matek modli się za to

    Tak pełne nadziei

    I tak pełni gówna

    Zbudować nowego boga

    Do leczenia i dla małp

    Czy Manson jest opętany? Powyższe teksty jakoś na to wskazują. On w zasadzie wprost przyznaje się do tego. Mówi: „Wpadasz na pomysł, że część twojego mózgu wyłącza się i że możesz utracić całkowicie kontrolę. Jeśli 10 lat temu takie zdarzenia stanowiły 10% mojego życia, to w tej chwili to jest 90%. Tak więc zostało 10% normalnej osoby. (...)Pragnę końca świata. Wszystko musi umrzeć by narodzić się na nowo. Na świecie było już wielu antychrystów: CEZAR, HITLER, ALEISTER CROWLEY, ANTON LA VEY. Wszyscy oni w pewien sposób przybliżyli nas do apokalipsy. Wierzę, że dziś jesteśmy świadkami ostatnich chwil naszego świata. To, co nadejdzie nie musi być jednak totalnym końcem. To może być coś pozytywnego, to może być coś czego świat naprawdę potrzebuje. (...)To co chcę przekazać naszym fanom to: przestańcie martwić się jak się wpasować w obowiązujące normy, jak być politycznie poprawnym. Uwierzcie w siebie i róbcie to co sami uważacie za dobre. Jeśli chcecie być jak ja, bądźcie sobą. Według filozofii NIETZSCHE'GO trzeba być swoim własnym bogiem.”

    Miejsce Mansona nawet w tym amoralnym, pozbawionym wielu norm świecie jest w więzieniu albo w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Nie tylko sam łamie prawo i nakłania swoich fanów do tego ale wprost głosi apoteozę zła i zboczenia i proponuje je młodzieży jako receptę na życie i szczęście. Jak ocenić tych, którzy zorganizowali jego koncert w Polsce, promują jego osobę, bronią go, bagatelizują problem lub choćby nie reagują na ten fakt mając w rękach instrumenty, których użycie uniemożliwiłoby pojawienie się w Warszawie tego „kulturalnego wydarzenia”?

    Granice wolności

    Obecnie bardzo dużo mówi się o wolności. W dzisiejszym świecie uznaje się wolność za jedną z ważniejszych, jeżeli nie najważniejszą, wartości. Często jednak dzisiaj ludzie nie potrafią odpowiedzieć na podstawowe tu pytanie: co to jest wolność?

    Zobaczmy. Sartre mówił, że człowiek jest skazany na wolność. Musi wybierać, w pełni samodzielnie podejmować decyzje bo, tak naprawdę nie ma się na czym oprzeć, bo nie ma żadnych zakazów, bo nie obowiązują, w istocie, żadne prawa moralne. Dla Sartra więc i dal wielu ludzi dziś wolność to swoboda podejmowania decyzji. Czy to jednak jest wolność? Dawno już filozofowie odróżniali wolność woli od wolności. Wolność woli to cecha człowieka; musi wybierać. Człowiek jednak przeważnie wybiera pomiędzy wolnością, a niewolą. Jeśli więc wciąż wybiera niewolę to czy jest wtedy wolny. Oczywiście, że nie.

    Św. Augustyn mówił, ze jednym z podstawowych skutków grzechu pierworodnego jest fakt, iż człowiek wciąż akceptuje propozycje ciała. Można powiedzieć wybiera wciąż to, czego chce ciało. Wybiera więc sytuację, w której jest dobrowolnym niewolnikiem, ale wciąż niewolnikiem ciała. Sama możliwość wyboru, następnie dokonywanie wyborów nic zatem nie ma wspólnego z wolnością. Można wciąż przecież wybierać i akceptować zniewolenie, więzienie, poddanie się ślepo drugiemu, swojemu ciału, namiętnościom, narkotykom itd. Wolność to jest coś innego.

    Sartre choć mówi, że jesteśmy skazani na wolność mówi też, że można ją jakoś utracić i że, w związku z tym, trzeba ja chronić. Pewnych rzeczy, jeśli chcemy pozostać wolni, mówi Sartre nie wolno nam robić. Jego lista tych rzeczy jest obszerniejsza chyba od książki telefonicznej. Mówi bowiem, że jeśli chcemy zachować wolność nie możemy mieć przyjaciół, żon, mężów, dzieci, żadnej moralności i religii. O wszystko przecież nas ogranicza. Gdy mam żonę i dzieci nie mogę już podjąć wielu, jeżeli nie większości decyzji. Muszę przecież wziąć pod uwagę swoją rodzinę, ich dobro, ich wolę itd. Jeśli mam jakąś moralność czy religie one mnie ograniczają. Cos mi nakazują. Sartre głosi więc pewną sprzeczność. Mówi jeżeli chcesz być wolny nie wolno ci robić tysiąca rzeczy.

    Kiedy człowiek jest wolny? Ujmijmy to w inny sposób. Co robi człowiek, który jest zniewolony? Taki człowiek nie służy sobie. Służy innym, czemuś innemu. Nie działa więc zgodnie z własnym interesem. Człowiek zniewolony działa więc przeciwko swojemu zdrowiu, życiu, dobru, szczęściu. Co robi człowiek wolny. Oczywiście postępuje odwrotnie. Możemy więc powiedzieć: człowiek wolny to, człowiek, który działa zgodnie z własnym interesem. Kiedy człowiek działa zgodnie z własnym interesem. Gdy spełnia dwa warunki. Po pierwsze wie, co jest jego interesem, po drugie, chce i potrafi go zrealizować.

    Co jest interesem człowieka? Pojawiają się dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza z nich jest właściwa dla pogan. Poganie mówili i mówią. Interes człowieka jest wtedy gdy jest to największy interes, gdy człowiek „bierze wszystko”. Wszystko bierze tylko Bóg. Człowiek powinien więc zostać Bogiem i zachowywać się jak Bóg, a więc być Panem świata i Prawodawcą. Bóg może wszystko. Jego wolność nie ma więc granic. Człowiek powinien więc mieć wolność bez granic. Zobaczmy to samo mówi szatan. Jeden z proboszczów warszawskich powiedział kiedyś podczas homilii: „I przyszedł szatan i powiedział – róbta co chceta.” Człowiek nie jest i nie będzie Bogiem. To łatwo udowodnić. A poza tym – czy Bóg może wszystko? czy Bóg może czynić zło? Czy może robić głupoty? Nie. Jest tutaj bardziej ograniczony niż my. On robi przecież, i inaczej nie może, tylko to, co jest najmądrzejsze, najlepsze.

    No właśnie. I to jest właśnie odpowiedź druga na pytanie; jaki jest interes człowieka? Interes ten jest ewidentnie wtedy gdy człowiek robi to co jest najmądrzejsze i najlepsze dla niego. Prawda i dobro wyznaczają wolność. Czy człowiek zna do końca prawdę i dobro? Czy potrafi wszystko odczytać prawidłowo, ustawić tak jak trzeba, wszystko przewidzieć? Oczywiście, że nie. To wszystko zna tylko Bóg. Człowiek będzie więc wolny gdy uzna Boga za swój autorytet, gdy pójdzie za Nim, za Jego wskazaniami. O tym mówi papież, który najwięcej mówił o wolności i niewoli – bł. Pius IX. Opisałem to w swojej książce „Pius IX – pogromca liberalizmu”. O tym mówi również papież Jan Paweł II, który powtarza wciąż: „nie ma wolności bez prawdy” i „Nie ma wolności bez Chrystusa.

    Piękno w naszym życiu

    Zwiedzałem ostatnio, zresztą pierwszy raz w życiu, zamek w Łańcucie. Można powiedzieć, że wyszedłem z niego odmieniony. Był to bowiem dla mnie pozytywny, nie tylko estetyczny szok, a, lepiej, swego rodzaju katarzis. Postanowiłem, że koniecznie muszę przywieźć do Łańcuta całą rodzinę, że szczególnie musze pokazać go dzieciom. Widziałem w życiu wiele pałacowych wnętrz w całej Europie. Szczególne wrażenie zrobił na mnie zamek w słowackich Bojnicach. Jego właściciel zjeździł swego czasu całą Europę i zrekonstruował w nim najpiękniejsze jej wnętrza. Jednak zamek w Łańcucie zrobił na mniej o wiele większe wrażenie. To ewidentnie jeden z siedmiu cudów świata. Nie spróbowałbym nawet tego opisać. To trzeba koniecznie zobaczyć. Chciałbym jednak podzielić się garstką refleksji.

    Życie człowieka powinno być przesycone pięknem. Takie przesycenie jest też możliwe. Piękno powinno być dla nas jak powietrze. XX w. zabijał w nas na raty tę naturalną potrzebę. Dopiero w Łańcucie można w pełni zobaczyć co straciliśmy, jacy jesteśmy w tej perspektywie puści i skarłowaceni. Mówi się, że teraz jest w Europie dobrobyt. Są pieniądze. Jest zaspokojenie pewnych niższych potrzeb ale nie ma dobrego bytu, bo nie ma, między innymi, piękna.

    Dziś na piękno możemy sobie w znacznej mierze pozwolić. Można było w Europie zbudować piękny ludzki świat. Czy jednak piękno nie jest cechą prawdziwego humanizmu, który dziś nie dominuje, który został zastąpiony przez spłycający wszystko i zabijający duszę pragmatyzm. Ludzie ubrani pragmatycznie chodzą pragmatycznymi ulicami, by wejść do pragmatycznych wnętrz. Brzydota pogania brzydotę. Estetyczny globalizm powoduje, że coraz bardziej przypominamy komunistyczne Chiny gdzie wszystko jest spod jednej prymitywnej sztancy.

    Pisałem już o muzeach jako cmentarzach sztuki. Jeśli piękno jest na cmentarzach czy można nazwać Życiem to, co toczy się poza ich murami? Czy nie jest to przypadkiem wegetacja?

    Ktoś powie – piękno może być również w nas. Tak oczywiście. Z pięknem jest tak jak z wolnością. Prawdziwi chrześcijanie są zawsze wolni nawet w obozach koncentracyjnych. Czy jednak nie lepiej aby żyli w świecie, który jest Królestwem Chrystusowym na ziemi? Zresztą to piękno w nas wciąż jest tłumione przez zewnętrzną brzydotę. Ulega ograniczeniu gdy do tej brzydoty się przyzwyczajamy, gdy uznajemy ją za jakąś normalność, za nasz, zwyczajny, codzienny świat. Spotkałem już kilku mieszkańców warszawskiego Ursynowa, tego koszmarnego stutysięcznego blokowiska, którzy mówili; Ursynów jest ładną dzielnicą. Takie są właśnie symptomy naszej estetycznej choroby.

    Powinniśmy odwiedzać zamek w Łańcucie. Tam można zobaczyć jeden z atrybutów Boga i odkrywać ginące dziś wymiary człowieczeństwa.

    Arystokracja i kultura

    Zamek w Łańcucie, który ostatnio zwiedzałem zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że nie mogę się od niego oderwać myślą. Wciąż widzę też jego wnętrza. Wciąż przepełnia mnie ból z powodu brzydoty, która nas otacza. Wciąż zadaję sobie różne pytania.

    Zamek w Łańcucie jest tworem arystokracji. Wiele złego można o niej powiedzieć. Byli bardzo często egoistyczni, zadufani, obojętni na ludzką krzywdę, los swojego kraju itp., itd.

    Mogli posiadając takie uzdolnienia i pieniądze zrobić tyle dobrego. W większości wypadków nie kiwnęli tu nawet palcem. Mogli być pozytywnym wzorem dla całego, zapatrzonego przecież w nich ówczesnego społeczeństwa. Zarażali jednak przeważnie tylko umiłowaniem luksusu, wystawnego i próżniaczego życia. Jednak jakoś byli wielcy i wspaniali. Byli bowiem faktycznie arystokracją może nie spełnioną do końca ale arystokracją. Zostawili po sobie wiele wspaniałych cudownych rzeczy, umiłowanie piękna, jakąś głębię i szlachetność. Jeśli więc dziś zapytamy – czy byli potrzebni?; czy nie kosztowali za dużo poprzednich pokoleń? odpowiedź wydaje się jasna.

    Wszystkie wymienione wyżej zarzuty spowodowały, że arystokracji nie chroniono, że starano się ją wyeliminować. Gdy to się udało okazało się, że wylano dziecko z kąpielą, że zniszczono, przy okazji, coś ważnego w życiu naszej cywilizacji, że odczuła to boleśnie kultura, przede wszystkim sztuki piękne i architektura.

    Gdy stara arystokracja odeszła w niebyt od razu na jej miejsce „wskoczyła” nowa arystokracja, arystokracja „pożal się Boże” z tymi samymi i to spotęgowanymi wadami i wielka wewnętrzną pustką i brzydotą, ze „słomą wystającą z butów”, chamstwem, które raziło nawet ludzi pozbawionych kultury.

    Dziś też mamy swoją arystokrację i kosztuje ona nas chyba więcej niż stara arystokracja kosztowała poprzednie pokolenia ale my z naszej „arystokracji” niewiele mamy. Dziś są to politycy, „biznesmeni”, piosenkarze, aktorzy, ludzie filmu, telewizji itd. Za symboliczne postacie można tu uznać .Michaela Jacksona, Madonnę, Mansona obscenicznego satanistę, który produkuje się na całym świecie. Co po nich zostanie?

    Tylko niszczą. Dezintegrują kulturę i wypaczają ludzkie wnętrza budując świat tak płaski i prymitywny, że można go nazwać tylko barbarzyńskim

    Nasz świat, nasza kultura wymagają przebudowy (precyzyjniej: odbudowy). Przede wszystkim potrzebna jest nam nowa arystokracja.

    Wolność kultury

    Po skandalu związanym z Zachętą rozgorzała w prasie dyskusja na temat wolności sztuki i zasad, według których przeznacza się na nią pieniądze podatników. Dyskusja ta powraca na całym świecie po kolejnych skandalach wywoływanych przez tzw. artystów. Przypomnijmy choćby dyskusję i wywołaną przez nią krucjatę podjętą przez konserwatywnych senatorów w USA przeciwko Narodowej Fundacji Sztuki, która za państwowe pieniądze promowała takie „dzieła” jak „Piss Christ” (Chrystus zanurzony w urynie). Wtedy to Wiliam Buckley, prawicowy publicysta, stwierdził: „Niektórzy artyści uważają, że mogą mieć dwie rzeczy na raz: chcą swobodnie niszczyć system wartości, na którym oparte jest społeczeństwo, a jednocześnie oczekują, że społeczeństwo zapłaci za to rachunek.”

    Wydaje się, że opisana przez niego sytuacja od lat panuje też w Polsce. Obrońcy takiej „sztuki” powtarzają do znudzenia slogany o „kagańcu”, „cenzurze”, „wolności”, „swobodzie ekspresji” itd. Wiceminister kultury Słowomir Ratajewski ustosunkował się publicznie do tych „argumentów” w sposób akceptujący stwierdzając: „Urzędnik państwowy nie jest cenzorem od wydawania ocen dzieła artystycznego, natomiast jest urzędnikiem organizującym możliwość swobodnej wypowiedzi artystycznej dla wszystkich grup artystów.”

    Nie zgodziłbym się z tym twierdzeniem. Powiem ostrzej; stanowczo protestuję. Sztuka nie jest tylko wartością estetyczną samą w sobie. Jest też, najczęściej, nośnikiem jakichś innych wartości lub antywartości, swoistą ich promocją lub zanegowaniem. Niekiedy jest nachalną reklamą jakiejś partykularnej opcji ideologicznej czy politycznej. Państwo ma zabiegać o dobro wspólne, chronić je i pomnażać. Ponadto dysponuje ono pieniędzmi społeczeństwa – podatników i powinno, w znacznej mierze, brać pod uwagę ich uczucia i wolę.

    Nie może być stronnicze, wspierać jednych obywateli przeciwko drugim, uczestniczyć w walce kogokolwiek przeciwko komukolwiek.

    Państwo może więc i powinno wspierać wielką sztukę będącą nośnikiem uniwersalnych wartości. Może też i powinno wspierać sztukę, która stanowi kontynuację narodowej estetycznej i kulturowej tradycji. Może również wspierać sztukę poszczególnych grup społecznych reprezentujących różne opcje religijne, intelektualne, kulturowe ale tylko wtedy gdy nie pozostaje to w sprzeczności z dobrem wspólnym i nie godzi wprost w dobro innych obywateli.

    Państwo nie powinno być cenzorem ale nie może być także zawsze promotorem czy choćby tylko biernym obserwatorem. Musi jakoś, w dziedzinie kultury i sztuki, oceniać i wybierać.

    Kultura musi być wolna ale nie od prawdy i dobra.

    Synteza wiary i kultury – ND nr 108 z 10.05.01, s. 7.

    Jest taki dokument wydany przez Kościół, który nosi nazwę „Szkoła katolicka”. Dokument ten określając podstawowe zadania szkoły katolickiej określa tym samym podstawowe zadania katolika. Mówi on o syntezie wiary i życia i syntezie wiary i kultury. Synteza wiary i życia to coś, co powinno wydawać się każdemu katolikowi czymś oczywistym. No bo jak inaczej? Synteza wiary i życia to przecież takie ich połączenie, które owocuje obecnością Boga w każdym naszym dniu i kierowaniem się Ewangelią w każdej sytuacji i sprawie. To więc życie wiarą. Na czym jednak polega synteza wiary i kultury?

    Jest to oczywiste jeśli chodzi o samych twórców kultury. Papież Jan Paweł II mówi w liście do artystów z dnia 4 kwietnia 1999 r.: „W tym liście zwracam się do was, artyści całego świata, aby raz jeszcze wyrazić wam mój szacunek oraz by przyczynić się do ponownego nawiązania bardziej owocnej współpracy między światem sztuki a Kościołem, Kieruję do was wezwanie, byście na nowo odkryli głęboki wymiar duchowy i religijny sztuki, który w każdej epoce znamionował jej najwznioślejsze dzieła. W tej perspektywie apeluję do was, artyści słowa pisanego i mówionego, teatru muzyki i sztuk plastycznych, twórcy wykorzystujący najnowocześniejsze środki wyrazu.”

    W jaki jednak sposób my zwykli zjadacze chleba mamy dokonywać syntezy wiary i kultury?

    Z pewnością chodzi o to byśmy poruszając się po „świecie kultury” kroczyli przede wszystkim po „ścieżkach Pańskich”, a zatem obcowali z tymi dziełami, które jakoś skierowane są na Boga lub, choćby, tylko na Piękno, które jest przecież jednym z Jego atrybutów. Myślę, że chodzi też o to, by ta kultura, która tkwi w nas, która jest owocem naszego osobistego doświadczenia, przemyślenia, przeżycia i przetrawienia była, tak jak nasze życie, Chrystusowa, byśmy w perspektywie kultury byli w pełni dziećmi Bożymi, a nie synami tego świata. Przecież coraz częściej jest tak, szczególnie w przypadku inteligencji, że katolicy chłoną kulturę, którą można nazwać pogańską, akceptują ją i zaczynają według niej myśleć i czuć.

    Manipulacja w kulturze –ND z 11 maja 01, s. 7.

    Gdy kończył się PRL wielu z nas wydawało się, że wraz z nim odejdzie zjawisko manipulacji. Zjawisko to kojarzyliśmy z komunizmem. Okazało się szybko, że jest ono również nieobce kulturze Zachodu. Przyszła nowa manipulacja i to we wszystkich dziedzinach w wymiarze i nasileniu, jak się okazało znacznie większym. Przykładów podawać tu można tysiące. Tu skupię uwagę na tylko jednym. Oto na polskim rynku księgarskim święci od lat swoje triumfy światowy bestseller Josteina Gaardera „Świat Zofii”, podtytuł „Cudowna podróż w głąb historii filozofii” Czyta tą książkę młodzież szkolna. Czytają ją studenci i inteligencja. Wielu Polaków patrzy przez jej pryzmat na dzieje myśli europejskiej, ocenia intelektualny dorobek Europy tak jak jej autor.

    Zobaczmy w jaki sposób książka ukazuje dorobek filozoficzny katolików. Sprowadza się on w ujęciu Gaardera do myśli św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu i...Hildegardy z Bingen. Myślicielom tym poświęcone jest 11 stron. Książka ma ponad 500 stron. Innym filozofom Gaarder nie skąpi miejsca. I tak np. Spinozie z jego wywodzącą się z kabały doktryną poświęca 10 stron, Kierkegaardowi 14 stron, Humowi 16 stron, Marksowi 20, Freudowi (który nie był przecież filozofem) 20 stron, Darwinowi (też nie filozof) 27 stron. Pisze również, niejako przy okazji o Chrystusie (3 strony) i św. Pawle (3 strony).

    Referując poglądy św. Augustyna i św. Tomasza Gaarder przedstawia je często niejako w krzywym zwierciadle wypaczając je i wypaczając przy okazji chrześcijaństwo i katolicyzm. Sugeruje więc, że ten Doktor kościoła był ‘w pięćdziesięciu procentach chrześcijaninem, a w pięćdziesięciu neoplatończykiem, stwierdza, że „Augustyn i wielu innych Ojców Kościoła wysilali się do granic ostateczności, by połączyć grecki i żydowski sposób myślenia”, głosi, że według św. Augustyna wbrew jego wyraźnej nauce, że państwo Boże i państwo ziemskie „walczą o władzę w każdym człowieku”. Św. Tomasz , w jego ujęciu mówił tylko o Bogu i....kobietach. Temu drugiemu tematowi Gaardner poświęca dużo miejsca wywodząc, że dla Akwinaty kobieta to „zdeformowany mężczyzna”. Przy okazji pisze: „Był taki dawny żydowski i chrześcijański pogląd, że Bóg nie jest tylko i wyłącznie mężczyzną.” Prezentując chrześcijaństwo pisze też: „A teraz droga Zosiu, zapamiętaj sobie to dobrze – na gruncie żydowskim nie chodzi wcale o nieśmiertelność duszy czy jakąkolwiek formę wędrówki duszy. To była myśl grecka, a więc indoeuropejska. A według nauki chrześcijańskiej w człowieku nie ma niczego – na przykład duszy – co byłoby nieśmiertelne samo z siebie. Kościół głosi ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny, ale to właśnie za sprawą cudu bożego zostajemy uratowani od śmierci i zatracenia.”

    A teraz drodzy czytelnicy zapamiętajcie sobie to dobrze. Wokół nas jest nie tylko ignorancja ale i manipulacja. Nie kupujcie też swoim dzieciom „Świata Zofii”

    Telewizja publiczna i kultura – ND nr 120 z 24.05.01, s. 7.

    Ostatnio po raz kolejny podjęto w mediach dyskusję na temat roli i zadań telewizji publicznej. Wielu, chyba większość, dyskutantów, w tym również przedstawiciele telewizji publicznej, lansuje teraz tezę, że ze względu na to, iż telewizja ta utrzymuje się z opłat podatników (abonamentu) powinna odpowiadać na ich zapotrzebowanie, a zatem powinna przede wszystkim pokazywać...popularne seriale (zapewne południowoamerykańskie) i wszystko to, co widz lubi (a więc, w domyśle, to, co serwują mu stacje komercyjne).

    Takie podejście do sprawy godzi w sens istnienia telewizji publicznej. Czym ona bowiem będzie w takim wypadku różniła się do stacji prywatnych? Może chodzi o to, by była wyłącznie instrumentem politycznym?

    A przecież telewizja publiczna może zdziałać wiele dobrego. To ona może wychowywać społeczeństwo w wielu płaszczyznach i kierunkach, umacniać tożsamość narodową, budzić patriotyzm i postawy prospołeczne, lansować zdrowy tryb życia, być mecenasem i propagatorem kultury narodowej, kultury przez duże k i kultury w ogóle.

    Telewizja chce tego czy nie, deklaruje to czy nie oddziałuje przede wszystkim w perspektywie kultury. Kształtuje jej wymiar masowy, związane z nią potrzeby. Emisja tzw. popularnych seriali czy choćby Big Brother to nie wynik zamówienia społecznego lecz kształtowanie potrzeb i to w kierunku najmniej pożądanym. Stacje komercyjne i telewizja publiczna idąc ręka w rękę sprowadzają społeczeństwo polskie, jak to mówi młodzież, do parteru starając się przekształcić nasz kraj w duchową, moralną i kulturową pustynię. Decydenci patrzą na ten proces życzliwie i coraz częściej podejmują działania zmierzające do jego pogłębienia i przyspieszenia.

    Rugowanie kultury przez duże k z mass mediów, a co za tym idzie także w znacznej mierze z życia społecznego to również jest polityka kulturalna. Taką „politykę kulturalną” stosowali już wobec nas różni zaborcy i okupanci.

    Kultura, piękno, dobro i prawda.

    Prymas Tysiąclecia Kard. Stefan Wyszyński powiedział 10 stycznia 1971 r. do ludzi kultury: „Życzymy wam, aby przez wasze pulchrum (piękno – dop. S. K.) promieniowało bonum (dobro- dop. S. K.) i verum (prawda – dop. S. K.)Wiem, że znakomita część wspaniałej służby kulturalnej narodowi o to zabiega. Ale wiadomo, że nie wszyscy. Niekiedy wydaje się, że przez okazanie — jak u Tyrmanda w Złym—całej grozy człowieka, można wstrząsnąć sumieniem. Lepiej jednak wstrząsać sumienia przez to, co jest z piękna, prawdy, dobra, miłości, aniżeli przez niebyt, ontologicznie zwany malum (zło – dop. S. K.). Niech na scenę polską jak najmniej wchodzi zła, chyba że dla celów leczniczych. Niech gości tam przede wszystkim dobro, prawda i piękno. Oto życzenia biskupa Warszawy i prymasa Polski dla świata artystycznego stolicy, dla wszystkich scen polskich i dla całej waszej służby kulturze narodowej. Bo tak trzeba pojmować waszą pracę w miłości narodowi. Może skończą się bolesne udręki Ojczyzny, gdy przez waszą służbę włączycie się w to, co jest programowo zamierzone przez Chrystusa...”

    Czy dziś w wolnej Polsce, dla której powstania tak wiele robił Prymas Tysiąclecia jest w kulturze narodowej verum, bonum i pulchrum? Czy skończyły się udręki Ojczyzny przez to, między innymi, że kultura polska służy temu, „co jest programowo zamierzone przez Chrystusa”?

    Pytania te obecnie wszyscy, niewątpliwie, uznamy za retoryczne. Prawda i dobro zostały usunięte z kultury. Piękna jakoś w niej też nie widać. Nikt dziś nie mówi o kulturze narodowej bo takiej po prostu, w zasadzie, nie ma. To, co z niej pozostało kołacze się gdzieś poza marginesem świadomości zbiorowej (wyznaczanej przez mass media). Kulturę narodową zastąpił... Big Brother, Kiepscy, Harry Potter i różne amerykańskie książki i filmy „dla kucharek”. Za to króluje malum we wszystkich swoich możliwych postaciach i wymiarach, także w tych najbardziej niebezpiecznych związanych z porządkiem duchowym.

    Skończył się PRL ale nie skończyły się „bolesne udręki Ojczyzny”. Wręcz przeciwnie jeszcze się spotęgowały. Kondycja i postać kultury świadczą o tym dobitnie.

    Ostatnio ogłoszono w telewizji publicznej, że kultura polska ma się dobrze i tylko przydało by się na nią więcej pieniędzy. Ta opinia „elit” świadczy o tym, że nie maja one już nic wspólnego z Polską. Cóż nam pozostaje? Prymas Tysiąclecia udzielił na to pytanie wystarczającej odpowiedzi. Trzeba by go tylko uważniej posłuchać i zacząć wreszcie myśleć i działać w jego duchu.

    Owsiak i kultura –ND nr 149 z 28.06.01, s. 6.

    Specjaliści twierdzą, że Indie mają od dawna ambicje bycia światowym, imperialnym mocarstwem. Te ambicje realizują jednak w inny sposób niż w swoim czasie ZSRR czy obecnie USA. Ich agresja i tworzenie sfer wpływów mają charakter raczej kulturowy i duchowy. Stąd tyle sekt, które lansują dostosowane do europejskiej mentalności doktryny mające swe źródła w hinduskich wierzenia.Organizacją o takim charakterze jest też, jak wszystko na to wskazuje Towarzystwo Świadomości Kryszny.

    Ostatnio będąc w Łodzi napotkałem na Piotrkowskiej pochód ogolonych do gołej skóry i ubranych w białe szaty młodych mężczyzn i kobiet, którzy zawodzili: „Hare Kryszna, Kryszna hare...” Jeden z nich wcisnął mi do ręki ulotkę, z której dowiedziałem się, że w jednym z parków odbywa się „Festiwal Indii” w „Pokojowej Wiosce Kryszny”, a w jego ramach będzie między innymi prezentacja tradycyjnego tańca indyjskiego, teatru masek oraz różne wystawy.

    Na ulotce tej jest zdjęcie niejakiego Premji Varsani z „Indian Association Club” i następująca jego wypowiedź: „Bardzo miło jest, tak daleko od naszej ojczyzny, spotkać ludzi zafascynowanych Indiami. Ludzi, którzy zarażają swoją fascynacja innych. Jestem bardzo wdzięczny Międzynarodowemu Towarzystwu Świadomości Kryszny za to, że w tak wspaniały sposób prezentuje naszą kulturę, sztukę i religię tysiącom Polaków.”

    Czy na pewno chodzi tu o kulturę i sztukę? Na pewno nie. To raczej indoktrynacja i pranie mózgu. Tak właśnie sekty dokonują naboru. Nie wszyscy jednak są tego zdania. Na ulotce znajduje się również zdjęcie Owsiaka i następująca jego wypowiedź: Przyjaciele! Przyjdźcie, a pobędziecie z chwilą oderwania od codzienności i zakołyszecie się w atmosferze Orientu. Przede wszystkim zobaczycie ogromną życzliwość i przyjaźń ludzi, którzy was zapraszają.”

    Czy fani Owsiaka jego, także katoliccy, obrońcy, obrońcy Wielkiej Orkiestry Światecznej Pomocy powiedzą teraz: „Dobry Owsiak. Promuje kulturę i ...życzliwych ludzi.”

    A może wreszcie otworzą im się oczy.

    Kim był Bruno Schultz? – ND nr 143 z 21.06.01, s. 7.

    30 maja br. dowiedzieliśmy się, że pracownicy Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem wycięli ze ścian willi Landaua w Drohobyczu (Ukraina) i wywieźli do Izraela fragmenty malowideł wykonanych przez wielkiego polskiego pisarza i plastyka Bruno Schulza. Instytut stwierdził w oświadczeniu, że „właściwym miejscem dla uwiecznienia pamięci artysty żydowskiego Brunona Schulza, zamordowanego przez SS za to, że był Żydem, i upamiętnienia malowideł, które wykonał podczas Holocaustu, jest Yad Vashem”.

    Faktem tym była oburzona nawet „Gazeta Wyborcza”. Swoje oburzenie wyraził też biograf Schultza Jerzy Ficowski, który powiedział, między innymi: „Sposób przechwycenia malowideł jest skandaliczny. Do wczoraj gorliwie dementowałem plotkę, że to Yad Vashem. Nie mogę uwierzyć, że tak poważny Instytut zlecił zabranie fragmentów malowideł. Musieli mieć świadomość, że spowoduje to zniszczenie całości”. Jedyną reakcja polskich władz było zaś wyrażenie ubolewania skierowane do rządu Ukrainy, który freski te wpisał w swoim czasie do rejestru zabytków narodowych.

    Teraz możemy spodziewać się już tylko, że rękopisy dzieł św. Edith Stein poświęconych jej miłości do Chrystusa i Kościoła znajdą się któregoś dnia również w Izraelu. W swoim czasie przecież pewne środowiska żydowskie protestowały przeciwko jej beatyfikacji głosząc, że zginęła za swoje żydostwo.

    Nie jestem rasistą i nie dzielę ludzi według „gatunku” krwi jaka płynie w ich żyłach. W związku z tym Bruno Schultz to dla mnie Polak, który tworzył kulturę polską wydobywając z naszego języka jego bogactwo i piękno, zapisane tam przez całe pokolenia naszych przodków, a Edith Stein to po prostu wielka święta, która będąc swego czasu Żydówką uświadomiła sobie, że najbardziej właściwą drogą przez ten świat jest Kościół katolicki. Potem była więc już tylko (a może raczej aż) katoliczką.

    Wakacje z poezją nd nr 173 z 26.07. s. 7.

    W poprzednich „Notatkach” pisząc o wakacjach z kulturą napisałem też o czytaniu wierszy podczas zachodu słońca. Był tam więc taki akcent poetycki. Poezji jednak nigdy za mało, a z kolei czasy mamy takie, ze zupełnie jej brak.

    Do czego potrzebna nam poezja? Ano do tego byśmy „wzlatywali nad poziomy”, a nie gubili się w prozie dnia, wśród garów, zabiegów o pieniądze, telewizyjnej sieczki itp.

    Gdy patrzymy na historię poezja jako rodzaj literacki była pisywana i czytywana zawsze wtedy gdy człowiek pamiętał o rzeczach wielkich i pięknych i chciał by jego życie było wielkie i piękne. Teraz tak o niczym się nie mówi. Nawet młodzi ludzie twardo stoją na ziemi i sceptycznie, a często cynicznie podchodzą. Nie wiem czy zakochani czytują dziś jeszcze poezję. Młode pokolenie, o grozo, chowa się bez niej. Jak można żyć bez poezji? Czy nasze życie nie powinno być wbrew wszystkie wielkie i piękne? Czy nie powinno być przepojone poezją?

    A przecież tak łatwo czytać poezje. Wystarczy wziąć choćby raz w ciągu dnia jakiś tomik dobrej poezji do ręki, otworzyć go na chybił trafił i przeczytać choćby jeden wiersz. Czy tak trudno przeczytać dzieciom przed snem jeden wiersz? Czy nie można co wieczór robić krótkiego (choćby 5 minut) wieczoru poetyckiego przy świecach (każdy taki wieczór może przygotowywać inny z domowników?

    Proponuję zrobić sobie w tym roku wakacje z poezją. Proponuję starannie je przygotować tak, by były odpowiednie wiersze i do lasu i nad rzekę, jezioro i w góry, na deszcz i na słońce, na smutek i radość. Proponuję Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, Kasprowicza, Asnyka, Staffa, Gałczyńskiego, Lechonia, Leśmiana, Sępa-Sarzyńskiego, Iłlakowiczównę, Konopnicką, Micińskiego, Przerwę-Tetmajera.

    Proponuję zabawę wieczorną pt. „Jaki jutro będzie dzień?” polegającą na odczytaniu jednego wiersza na chybił trafił i zabawę w ciągu dnia pt. „Wiesz co ci powiem?” i odczytanie na chybił trafił jakiegoś wiersza żonie, mężowi, córce, synowi, mamie czy tacie, babci czy wujkowi, koledze itd.

    Proponuję niech nasze wakacje będą wielkie i piękne. Niech będą poetyckie i romantyczne. I żebyśmy wrócili z nich tacy aby nasze życie po nich było „nad poziomy”.

    Nie szata zdobi człowieka? ND z 9.08.01, s. 7.

    Powiedzenie: „Nie szata zdobi człowieka” zawiera jakąś wielką mądrość ale czy przypadkiem ostatnio ludzie się nim zbytnio nie przejęli. Starsze panie chodzą w dresach do kościoła. Młodzi ludzie przychodzą na egzaminy na studia w krótkich spodenkach. Nastolatki idą na pierwszą randkę w workowatych spodniach i wyciągniętych swetrach itp., itd. Kiedyś mój profesor napisał artykuł o potrzebie duchowej elegancji. Czy jednak tym samym był za siermiężnością strojów? Wcale nie. Gdy człowiek jest elegancki duchowo to elegancja ta przecież musi promieniować, uzewnętrzniać się nie tylko w postaci słów i czynów ale również na wszelkie inne sposoby, również poprzez strój.

    Ktoś powie, że nie mamy czasu, pieniędzy, głowy do tego, że obyczaj pozwala nam na swobodę, luz, oszczędność w tej perspektywie. Czy jednak to nie jest jakieś lenistwo i dekadencja? Czy nie jest to poddanie się dyktatowi współczesnej antyestetyki?

    Pamiętam moją babcię, która zawsze była elegancka niezależnie od sytuacji, czasu i kontekstu (w tym niskiej renty). Strój był dla niej, tak myślę, znakiem, manifestacją nie tylko kultury, którą reprezentowała ale również postawy wobec świata, życia i ludzi (która zresztą z tej kultury wyrastała).

    Są pewne uroczystości, momenty szczególne, podczas których ludzie ubierają się elegancko – śluby, pogrzeby, chrzciny, pierwsze Komunie Św. Dlaczego to robią? Chcą podkreślić wymowę chwili, jej wyjątkowość, uczcić wydarzenie i tych, którzy są jego głównymi bohaterami, zaprezentować się z najlepszej strony, pokazać, że nie wypadli sroce spod ogona.

    Gdy idzie się najbardziej reprezentacyjnymi ulicami Berlina ma się wrażenie, że jest właśnie Dzień PGR-u. Warszawa przy Berlinie to naprawdę klasa.

    Chcą z nas zrobić jeden wielki PGR. Nie dajmy się. Reprezentujemy starą, wielką kulturę. To nie szata zdobi człowieka ale jednak człowiek nie bez powodu wybiera taką albo inną szatę.

    Kultura i klasa średnia

    Wielu publicystów i polityków twierdzi, że największym polskim problemem jest brak klasy średniej, że ten brak powoduje, między innymi, iż polska demokracja kuleje. Unia Wolności rozpaczliwie walcząca o przetrwanie występuje ostatnio pod hasłami związanymi z tym problemem . Wielkiego bilbordy na ulicach naszych miast informują, że jeżeli zagłosujemy na Unię Wolności będziemy mieli klasę średnią i normalny kraj. W pierwszym rzędzie nasuwają się tu dwie uwagi.

    Po pierwsze, fakt, że istotnie nie mamy klasy średniej (lub, inaczej, jest ona bardzo słaba) to w znacznej (jeżeli nie przeważającej) mierze efekt działania (i to celowego) UW.

    Po drugie, przeświadczenie wymienionych publicystów i polityków, że istnienie klasy średniej jest związane wyłącznie ze statusem materialnym inteligencji to szkodliwy i bardzo niebezpieczny mit.

    Cóż to jest klasa średnia? Określenie to jest pewnym eufemizmem. Chodzi przecież o grupę wykształconych, kulturalnych, niezależnych, samodzielnych ludzi, których cechuje ponadto pewna nienaganna moralnie, bezinteresowna prospołeczna postawa. Chodzi więc w istocie o pewne społeczne (czy lepiej narodowe) elity. Założenie, tak charakterystyczne dla liberalnego sposobu myślenia, że tacy ludzie się automatycznie pojawią gdy tylko znaczna część Polaków będzie miała spore pieniądze i będzie niezależna gospodarczo jest po prostu śmieszne. To nie jest tak jak pokazują niektóre amerykańskie filmy, że za pieniądzem idzie ogłada, kultura, moralność, że jak czytamy o tym tu i ówdzie ludzie posiadający znaczne pieniądze skupią się najpóźniej w drugim pokoleniu na „sprawach wyższych”. Kiedyś tak było. Było jednak tak ponieważ ci, co się dorobili chcieli być tacy jak ci, co pieniądze mieli już dawno, chcieli być przyjęci do klasy wyższej, uznani przez opinię publiczną za elitę. Dziś pieniądze, władzę i wpływ na kształtowanie opinii publicznej (poprzez media) maja przeważnie ludzie, o których nie sposób powiedzieć, że to arystokracja ducha i intelektu.

    To prawda, że inteligencja w Polsce jest wciąż (i to coraz bardziej) zdeklasowana. To prawda, że inteligencja potrzebuje pieniędzy do tego, by prawidłowo funkcjonować i się rozwijać. Ludzi, dla których kultura jest ważna nie stać dziś finansowo (i w efekcie czasowo) najczęściej na to, by w tej kulturze do końca partycypować i korzystać z jej owoców. Czy jednak nie jest też tak, że polska inteligencja coraz bardziej zanika bo poddaje się pauperyzacji nie tylko w sensie materialnym, bo naśladując wielkich tego świata staje się coraz bardziej lewicowa, amoralna, kosmopolityczna, nastawiona na konsumpcję i użycie.

    Jeśli chcemy żeby Polska była jutro Polską musimy w pierwszym rzędzie otworzyć się na ducha, a nie na materię. A to oznacza działania w perspektywie wiary, moralności i kultury.

    Bez tej kultury pozostaniemy zapewne chrześcijanami ale czy będziemy katolikami i Polakami, gospodarzami własnego kraju, ludźmi prawdziwie wolnymi i budującymi samodzielnie swoje szczęście?

    Kultura i mądrość

    Zostałem tak wychowany, że jednym z wyznaczników mojego postępowania było przeświadczenie, że muszę partycypować w kulturze i że ta kultura da mi bardzo wiele, jakoś mnie podniesie, udoskonali. Od dziecka więc zaczytywałem się w klasyce literatury pięknej chodziłem (sam) do teatru, opery, filharmonii, do muzeów, na wystawy. Im więcej było tego mojego obcowania z kulturą tym bardziej byłem „głodny”. Niepokoiło mnie też to, że nie bardzo odczuwałem efekty tego obcowanie, za mało było owoców. W ten sposób gdzieś w połowie szkoły średniej dotarłem do filozofii, a poprzez nią również do teologii. Filozofia dała mi to czego szukałem. Pozostałem zatem przy niej (skończyłem studia filozoficzne) i dotąd w znacznej mierze jestem jej wierny. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że kultura jest swego rodzaju górą lodową, której filozoficznej (i teologicznej) podstawy nie widać.

    W pewnym momencie uświadomiłem sobie więc także, że z literatura piękna, teatr, opera, muzyka i malarstwo to, coś już dla ludzi kulturalnych, to kontekst ich życia i, w pewnym sensie, wyższa rozrywka, rozrywka, która, oczywiście, nie jest tylko rozrywką ale również czymś więcej bo jakimś źródłem intelektualnym, emocjonalnym i estetycznym, źródłem jednak, z którego można do końca czerpać jeżeli się jest jakoś do tego przygotowanym.

    Ludzie kulturalni naszych czasów maja tendencję do sakralizacji kultury, co w efekcie jest sakralizacją literatury pięknej i sztuki. To świadczyłoby, że nie są tak kulturalni jakby to świadczyło na pierwszy rzut oka. Kultura nie jest bożkiem ani świętością. Ona powinna po prostu być stałym i ważnym elementem naszego życia, jego drogowskazem i kontekstem. Musi jednak bezwzględnie spełniać jeden warunek. Musi wyrastać z mądrości i pozostawać z nią w trwałym i żywym związku. Związek taki daje tylko chrześcijaństwo (a precyzyjniej katolicyzm), a co za tym idzie teologia związana z tradycją i wyrastająca z niej (a więc najlepiej teologia Doktorów Kościoła) i filozofia bez której ta teologia nie miałaby większego sensu i nie mogłaby być przekładana na życie (mówi o tym Papież mówiąc o zgodności wiary i rozumu).

    Pierwsza jest więc mądrość. Ludzie kulturalni, którzy od niej się oderwali są najczęściej głupcami i wcale, w efekcie, nie są aż tak bardzo kulturalni. Kultura jest drogą mądrości, jej przedłużeniem, realizacją. Bez kultury mądrość pozostaje martwa, nie ma przełożenia.

    Poczytaj mi babciu

    Na różnych spotkaniach ludzie pytają mnie co robić. Mówią często - my przecież nic nie możemy. Odpowiadam wtedy, między innymi, że przecież dziś największa bitwa toczy się o dzieci i młodzież. Kto wygra tę bitwę wygra jutro. W tej bitwie powinni przede wszystkim walczyć rodzice. Jednak olbrzymią rolę do spełnienia maja tu też babcia i dziadek. Gdy patrzę z perspektywy lat na swoje dzieciństwo uświadamiam sobie jak dużo zawdzięczam swojej babci i dochodzę do wniosku, że to ona w znacznej (jeżeli nie przeważającej) mierze mnie ukształtowała. Ona przede wszystkim nauczyła mnie miłości do książek. Wciąż, godzinami, szczególnie gdy byłem chory czytała mi książki. I nie były to pierwsze z brzegu, przypadkowe pozycje.

    Za komuny pewne prawdziwie polskie książki były na indeksie, pewne lekceważono czy pomijano. Po 1989 r. lista ta, jak się okazało, nie tylko była dalej aktualna ale uległa poszerzeniu i wciąż jest poszerzana. Jako Polacy wiemy, jak się wydaje, co młody Polak powinien przeczytać. Wymieniłbym tu jednak tylko tych (i to niektórych) autorów i te książki, o których coraz częściej się zapomina bo tak skutecznie wyparła je z polskiej świadomości (i nadal wypiera) antypolska propaganda.

    Po pierwsze więc, powinniśmy czytać naszym dzieciom i wnukom Makuszyńskiego, którego książki promieniują dobrem, uczą miłości i szacunku do rodziców, Ojczyzny i ludzi w ogóle. Chodzi tu nie tylko „O dwóch takich co ukradli księżyc”, „Awanturę o Basię”, „Wyprawę pod psem” ale również o „Bezgrzeszne lata”, „Panna z mokrą głową”, „Szaleństwa panny Ewy”, „Słońce w herbie”, „List z tamtego świata” itd.

    Po drugie, nasze dzieci i wnuki powinny zapoznać się z książkami będących wciąż na cenzurowanym Osendowskiego, Sieroszewskiego, Kadena-Bandrowskiego. Tutaj trzeba by zacząć od książek napisanych specjalnie dla dzieci i młodzieży takich jak: Osendowskiego „Słoń Birara”, „Sokół pustyni” „Wacek i jego pies”, „Biały Kapitan”, Sieroszewskiego „Bajki”, Kadena Bandrowskiego „Aciaki z I A”, „Wakacje moich dzieci” czy „Miasto mojej matki”., przechodząc powoli do książek przeznaczonych już dla dorosłych takich jak „Zagończyk” Osendowskiego czy „Ucieczka” Sieroszewskiego.

    Po trzecie, nasze dzieci powinny poznać książki takich autorów jak W. Przyborowski (piękne, przepojone patriotyzmem powieści historyczne), W. Gomulicki, W. Gąsiorowski, W. Umiński i oczywiście, Zofia Kossak (choćby łatwiejsze „Gród nad jeziorem” czy „Bursztyny”) i Jan Dobraczyński (zaczynając od książki dla młodzieży „Marcin powraca z daleka”).

    Wakacje z kulturą

    Mamy już wakacje. Warto poświęcić je nie tylko na fizyczny i psychiczny wypoczynek. Można przecież, i to w jego ramach, nadrobić różne kulturalne zaległości, pójść na koncert muzyki poważnej, do teatru, na wystawę, sięgnąć po dobrą książkę, na którą dotąd nie było czasu. Podczas wyjazdu warto poświęcić więcej uwagi zabytkom nie tylko przebiegając, jak to dziś turyści mają we zwyczaju, przez stare miasta czy pałacowe sale ale zatrzymując się również na dłużej tam gdzie piękno ujawnia się w szczególny sposób, by kontemplując je przenieść go jak najwięcej do swojego wnętrza.

    Ten czas i te okazje warto też poświęcić na kulturalne i patriotyczne wychowanie dzieci zwracając ich uwagę na to, co piękne i to, co polskie, uwrażliwiając je na to, co powinno stanowić dla nich zespół wartości i drogowskazów. Warto poczytać im coś na głos, zreferować swoje lektury, porozmawiać o Bogu, katolicyzmie, Polsce i polskości, o kulturze, jej fundamentach i owocach.

    Można cała rodziną posłuchać z taśmy ale przy świecach i w ciszy muzyki poważnej, pójść obejrzeć zachód słońca i gdy będzie znikać za horyzontem odczytać głośno jakiś piękny wiersz, zrobić małe rodzinne seminarium patriotyczne pt. „Dlaczego trzeba kochać Polskę”, filozoficzne pt. „Co to jest dobro” lub „Na czym polega szczęścia”, historyczne np. „Co wiemy o Cudzie nad Wisłą” czy z literatury pięknej omawiając jakąś szkolną lekturę, najlepiej Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego itp.

    Mnie ostatnio zauroczyły czytane ponownie, po latach, wspomnienia z dzieciństwa Melchiora Wańkowicza pt. „Szczenięce lata”. Jest to książka o życiu codziennym polskiego, patriotycznego dworu z początku XX w. Teraz czyta ją żona, do jej lektury szykuje się średni i najstarszy syn. Myślę, że znajdziemy gdzieś nad jeziorem czas, by porozmawiać o tym, co ta książka ożywia i co dziś jest tak bardzo nam wszystkim potrzebne - o wielkiej polskiej kulturze dnia codziennego i zastanowić się nad tym na ile potrafimy jeszcze to wszystko wyrazić w naszym życiu.

    Muzyka w służbie manipulacji

    W starej dobrej cywilizacji europejskiej (czytaj: chrześcijańskiej) wszelkie sztuki nie tylko służyły człowiekowi ale kierowały go do prawdy, dobra, a przede wszystkim piękna (czytaj: do Boga), przyspieszały jego wzrost duchowy, osobowy rozwój itd. gdy zaczął rządzić tzw. postęp, gdy rewolucja Francuska przyniosła swoje „zdobycze” sztuki piękne zaczęły się, jak wszystko zresztą dookoła, degenerować. Muzyka, która miała, jak chciał tego Bach, doprowadzać do spotkania z Bogiem, która, przynajmniej, miała łagodzić obyczaje zaczęła być używana, szczególnie w XX w. jako narzędzie zniewolenia człowieka, w tym zniewolenia duchowego. To przez muzykę młodzieżową siły zła dokonywały tzw. rewolucji obyczajowej, to poprzez nie starano się zniszczyć chrześcijaństwo i poprzez nią promowano wprost kult szatana. Tzw. muzyka New Age stała się pod koniec XX wieku instrumentem upowszechniania neopogaństwa itp, itd. W ostatnich latach zaczęto również stosować muzykę jako środek zniewolenia świadomości konsumentów, skłonienia ich (czy wręcz zmuszenia) do wzmożonych zakupów i konsumpcji. Jak wykazały badania odpowiednio spreparowana i we właściwy sposób sączona w ucho klienta muzyka może doprowadzić do tego, że sprzedaż wzrośnie w supermasrkeice3 o prawie 40%.

    Zjawisko tej manipulacji muzycznej dotarło już do Polski. Jak powiedziała Dorota Zarębska-Piotrowska z Uniwersytetu Jagielońskiego: „Nie mam wątpliwości, że w hipermarketach można nami manipulować za pomocą muzyki”. Na naszym rynku działa już przynajmniej jedna firma oferująca supermarketom odpowiednie „zestawy muzyczne”. Jako pierwsza zastosowała je Galeria Mokotów – warszawskie centrum handlowe skupiające 170 sklepów. Do „muzycznej promocji sprzedaży” przymierzają się w najbliższym czasie Carefour, Tesco, Castorama i OBI.

    Reprezentanci firmy przyznają, iż ich zestawy muzyczne będą zawierać przekazy do podświadomości, a więc taki typ manipulacji, który jest już prawnie zabroniony w niektórych krajach. Jeden z takich przekazów będzie polegał na wmontowywaniu w znane utwory muzyczne kilkusekundowych fragmentów muzyki stosowanej w reklamach telewizyjnych, co spowoduje, że klienci nieświadomie skupią swoja uwagę na towarach prezentowanych w tych reklamach.

    W polskiej wersji manipulacji muzycznej wykorzystano wiele utworów polskich. Co na to polscy artyści? Wystąpili z protestami? Potępili wykorzystanie ich dzieł w zniewalaniu człowieka? Zażądali, by ich utworów nie wykorzystywano w ten sposób? Nie. Chcą, by supermarkety podzieliły się z nimi swoimi dodatkowymi zyskami. O to zabiega teraz ich związek zamierzając nawet wstąpić na drogę sądową. Którzy to polscy artyści w ten sposób kupczą swoimi dziełami? Nie wiem. Kto chce się dowiedzieć niech idzie do supermarketu i posłucha. Radzę jednak uważać i nie za długo przebywać w tych przybytkach manipulacji. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

    Czy dzieci mają kaca?

    Jest taki termin „kultura picia”. Używa się go najczęściej w odniesieniu do zachowań tych ludzi, którzy stosują zasady tzw. wyższej kultury przy spożyciu alkoholu. Tacy ludzi piją mało wysokogatunkowych alkoholi i to przy określonych okazjach. Tacy ludzie nigdy alkoholu nie nadużywają (nie upijają się). Termin kultura picia jest zatem odnoszony najczęściej do społeczeństw tych krajów gdzie wino jest codziennym napojem takich jak Włochy , Hiszpania czy choćby Węgry lub Słowacja.

    Tzw. kultura picia jest więc najczęściej czymś „wrodzonym” dla danego społeczeństwa. W niektórych państwach, tam gdzie występuje brak kultury picia podejmuje się wysiłki upowszechniania tej kultury wbrew pewnym narodowym tradycjom.

    Czy w Polsce, która z kultury picia nie słynie takie wysiłki się podejmuje?

    Można stwierdzić, że w naszym kraju tzw. czynniki oficjalne i jakieś czynniki trudne do określenia podejmują różnego typu wysiłki zmierzające do zmiany „obyczajów alkoholowych”. Mówi się więc np., że trzeba doprowadzić do tego, by pijąca alkohol część społeczeństwa piła tylko piwo co ma być mniej szkodliwym obyczajem niż picie np. wódki. Działanie to jest coraz bardziej skuteczne. Coraz większa część Polskiego społeczeństwa pije piwo. Zaskakuje tu jednak co innego, a mianowicie to, że zawartość alkoholu w serwowanym Polakom piwie wciąż wzrasta i obecnie mamy najmocniejsze, jak wszystko na to wskazuje piwo na świece. Te „słabe” gatunki maja po 5% i więcej, te mocne po 7-8% i więcej. Gdy przeliczymy to na wódkę wychodzi, że np. młody człowiek popijający „niewinne” piwo spożywa na jednym posiedzeniu tyle alkoholu ile zawiera ćwierć litra wódki. Wódki by tyle nie wypił no bo to już pijaństwo ale piwo.

    Mamy więc do czynienia z pewna niepokojącą tendencja, którą ktoś w naszej codziennej kulturze upowszechnia. Takich tendencji jest coraz więcej. Ostatnio spostrzegłem, że w sklepach spożywczych umieszcza się obok spożywanych głownie przez dzieci soków Kubuś i Smakuś soki (przede wszystkim z kiszonej kapusty) o nazwie Kacuś, które mają leczyć skutki nadużycia alkoholu. Przy kasach sklepowych umieszcza się też coraz częściej na widocznym miejscu specyfik o nazwie „Kackiller” (Zabójca kaca”). Nawet na opakowaniu jednej z leczniczych wód mineralnych można przeczytać, że jest ona „również” świetnym lekarstwem na tę „chorobę”.

    Ostatnio telewizja poinformowała nas, że w Polsce po alkohol zaczynają sięgać już dziewięciolatki. (może dlatego stawia się w sklepach „Kacusia obok „Smakusia”?).

    Skąd to się bierze. Może jest to efekt upowszechniania tej oryginalnej „kultury picia”?

    Schyłek kultury Zachodu – ND nr 244 z 18.10.01, s. 8.

    Kultura zachodnia w sposób wyraźny upada. Nadaje w niej ton telewizja upowszechniając szmirę i lansując takie wzorce, które kiedyś określało się mianem estetyki kucharek. Najbardziej rzuca się to w oczy w filmie, który, jak to powiedział jeden ze znanych krytyków filmowych, ma trafiać w gusta przeciętnego widza – dwunastoletniego, czarnoskórego analfabety z amerykańskich slumsów. Ten upadek kultury rzuca się również w sztuce, która zupełnie zapomniała już o pięknie, szokuje natomiast brzydotą, „wydziwianiem” i atakami na wartości chrześcijańskie. Do tego dochodzi literatura piękna, która także nie jest już, jak sztuka, piękna. Lansuje bowiem albo neopogaństwo albo zwyrodnienia.

    Przyjrzyjmy się np. literaturze francuskiej. Po wakacjach ukazało się 575 nowych książek. Jakość przechodzi w ilość (jak w filmie). We wszystkich z nich dominuje wulgarny erotyzm, promocja sadomasochizmu, prostytucji, prezentacja takich erotycznych sytuacji, które mogłyby jeszcze kogoś zaszokować (np. drobiazgowe opisy współżycia seksualnego inwalidów).

    Najbardziej znanym dziś pisarzem francuskim jest Michel Houellebecq zwany przez prasę pornografem, nihilistą i „królem masturbatorów”. Jego ostatnia książka pt. „Platforme” rozeszła się w nakładzie ponad 200 tys. egzemplarzy. Jest to historia erotomana, a zarazem promocja tzw. turystyki seksualnej i „tak przy okazji” pełen nienawiści atak na świat islamu. Jedno z najważniejszych zdań tej książki brzmi: „Kiedy słyszę, że w Strefie Gazy ukatrupiony został palestyński terrorysta, palestyńskie dziecko, palestyńska kobieta w ciąży doznaję dreszczu zadowolenia, myśląc oto jednego muzułmanina mniej... Islam mógł powstać tylko w tępocie pustyni, gdzie Beduini nie maja nic do roboty, jak tylko pieprzyć swoje wielbłądy”.

    W jednym ze swoich ostatnich wywiadów pisarz powiedział: „Wędrując po półwyspie Synaj, doznałem oświecenia i od tej pory odczuwam wstręt do wszystkich religii monoteistycznych. Najbardziej idiotyczną spośród nich jest islam. Na szczęście kiedyś zniknie zwyciężony przez kapitalizm.”

    Czy poznając takie wytwory kultury Zachodu możemy się dziwić, że ortodoksyjni wyznawcy islamu gdy mówią o Zachodzie używają określenia „świat szatana”?

    Subkultura konsumpcji

    Subkultura to specyficzna kultura jakiejś grupy zrodzona w jej ramach, utworzona najczęściej w przeciwstawieniu do kultury właściwej, polemizująca z nią i negująca różne formy i normy w niej obowiązujące. Subkultury powstawały najczęściej spontanicznie w środowiskach młodzieżowych lub przestępczych i szybko zanikały pozostawiając po sobie różne negatywne dla całego społeczeństwa owoce, które były w nie wnoszone po rozpraszających się w nim członkach tych środowisk.

    Typową subkulturą była subkultura hipisów. Dzieci kwiaty traktowano jako swoistą egzotykę, a nawet darzono je sympatią. Dopiero po latach, gdy wszelki ślad już po nich zaginął zauważono, że hipisi, którzy zrzucili swoje kolorowe szaty i wkroczyli w świat dorosłych wnieśli w niego swoje zasady (tylko w nieco innych formach) burząc moralne podstawy zachodnich społeczeństw. Gdy już to się stało ktoś postawił bardzo prawdopodobną hipotezę, że subkultura ta została specjalnie utworzona przez profesjonalnych socjotechników jako swego rodzaju koń trojańki, czynnik, który miał z naszej cywilizacji usunąć „raz na zawsze” elementy chrześcijańskie, a na to miejsce nasycić ją „jadem pogaństwa”.

    W ostatnich latach pojawiła się specyficzna subkultura, subkultura konsumpcji związana z nowym typem supermarketów tzw. mallami, co do której nikt chyba nie ma wątpliwości, że została rozmyślnie skonstruowana przez specjalistów dużej klasy. Mall to po angielsku alejka. Malle to supermarkety zbudowane tak, że mogą stanowić centra nie tylko handlowe ale również towarzyskie i kulturalne. Są w nich duże i małe sklepy, kawiarnie i bary, kina i ośrodki rozrywki (gry komputerowe, kręgielnie itp.), a przede wszystkim znajdujące się pod dachem ciągi komunikacyjne skonstruowane tak by można było tam spacerować, umawiać się, przesiadywać itd. W ciągach tych są alejki, fontanny, ławki, skwerki utworzone ze sztucznej roślinności. W mallach, także znajdujących się w Polsce, pojawiła się już duża grupa ludzi, którzy spędzają tam cały swój wolny czas i dla których mall jest ich „własnym” światem ze swoimi niepowtarzalnymi zasadami, cywilizacją i kulturą. Ta specyficzna lokalna społeczność nastawiona jest oczywiście wyłącznie na konsumpcję i użycie, ale to ich nastawienie ma już monstrualne, patologiczne wymiary. Socjolodzy zauważają, że do społeczności tej należy bardzo dużo nastolatków, którzy w niej się „wychowują”, tworzą swoje normy, wartości i światopogląd.

    Ta młodzież jak kiedyś hipisi wejdzie za jakiś czas w dorosłe życie wnosząc w nie swoje widzenie świata i swoją „kulturę”. Jeśli to oni zdominują jutro będzie ono chyba bardziej koszmarne niż wizja „Nowego Wspaniałego Świata” jaka zarysował Huxley.

     

     

    Religia konsumpcji i nowa kultura ND nr 267, z 15.11., s. 8.

    Charakter każdej kultury uzależniony jest od religii, którą wyznają twórcy tej kultury i ci, którzy tą kulturę codziennie przekształcają, wzbogacają lub powodują jej ubożenie. W naszym kręgu kulturowym wszystko budowano na fundamentach chrześcijaństwa. W pewnym momencie zaczęły się w Europie odradzać różne formy i postacie pogaństwa, w tym religia złotego cielca, który, nota bene, był w swoim czasie przedstawiany na kościelnych obrazach jako skrajne przeciwstawienie Chrystusa. W ostatnich latach coraz więcej osób i to nie tylko chrześcijan zwraca uwagę na to, że mamy obecnie do czynienia z szczególnym renesansem tego bałwochwalczego kultu. Kult ten jest upowszechniany przez wielkich tego świata i kwitnie wśród „ludu” często niejako samorzutnie. Zwrócił na to uwagę nawet publicysta polskiej wersji „Newsweeka” w eseju pt. „Świątynie konsumpcji”. To kojarzenie super i hipermarketów ze świątyniami pogłębia dodatkowo fakt wzmożonego ich „nawiedzania” w niedziele i święta religijne. To kojarzenie poszło tak daleko, że niektórzy właściciele tych wielkich kompleksów handlowych zaczęli w nich, jak podaje „Newsweek”, instalować organy i zatrudniać kościelnych organistów.

    Nowe typy supermarketów tzw. malle posiadają w swojej strukturze coraz więcej elementów sakralnych i takich rozwiązań, które mają ułatwić zapomnienie o świecie, „wyciszenie”, „medytację”. Centra te mają z założenia wsysać ludzi do środka i zatrzymywać ich jak najdłużej stwarzając pozory swojskości i sielanki. Ich twórcy rozmyślnie np. usunęli z nich zegary, by nie pamiętać w nich o upływającym czasie (swoista karykatura wieczności) i stworzyli atmosferę daleką od istniejących kiedyś hal targowych, w których każdy wciąż pamiętał, że przyszedł tam tylko kupować lub sprzedawać.

    Zresztą w dzisiejszych hipermarketach podstawowym towarem nie są, jak zwracają na to uwagę specjaliści, oferowane tam produkty czy usługi, ale przyjemności i marzenia, które towarzyszą zakupom. Można nawet, mówiąc precyzyjniej, powiedzieć, że to zakupy mają być dodatkiem do zyskiwanych tam przyjemności i rodzących się marzeń. Widać, że twórcy hipermarketów są nieodrodnymi dziećmi Marksa, który nazywał religię opium dla ludu i tak ją rozumiał niezależnie od tego czy było nią chrześcijaństwo czy marksizm.

    Nowa postać religii złotego cielca ma ewidentnie wpływ na kształtowanie się nowej kultury. Jest to kultura bliższa kulturze przeróżnych barbarzyńskich plemion niż kulturze, którą od wieków nazywano europejską. W niej przecież nie ma żadnych elementów duchowych, a nawet moralnych wartości. Jej świat jest prosty i jednoznaczny, żeby nie powiedzieć prostacki i płytki.

    Kultura czy subkultura? ND nr 297 z 20.12., s. 11.

    Subkultury młodzieżowe to pewna patologia, której nie można lekceważyć. Są one bowiem znakiem i owocem choroby, która toczy kulturę i cywilizację. Młodzież zawsze była pełna ideałów, wiary w człowieka, wiary w zwycięstwo dobro. Stąd wyrastało jej krytyczne podejście do świata dorosłych. Zauważała w nim bowiem z całą ostrością zło, zakłamanie, brak wierności deklarowanej moralności. Taka młodzież chciała naprawić świat. Zawsze też była młodzież działająca na przekór dorosłym, buntująca się przeciwko zastanemu porządkowi, pragnąca szokować, zwrócić na siebie uwagę. Kwestionowanie prawd akceptowanych przez społeczeństwo było dla takiej młodzieży swego rodzaju celem samym w sobie. Młodzież więc albo żądała wierności kulturze albo krzyczała że trzeba ja zniszczyć.

    Jakie cechy mają dzisiejsze młodzieżowe subkultury. Zanotowałem je słuchając publicznego wykładu Antoniego Leśniaka na ich temat: tzw. „szpanerstwo”, wygaszanie ambicji związanych z realnym postępem, postępem moralnym i duchowym, brak problematyki moralnej i religijnej, odrzucanie wszelkich dogmatów i prawd jako czynników zniewalających, promocja hasła „Nikt ci nie będzie niczego narzucał i możesz robić co chcesz”, maksymalny hedonizm, hedonizm bez granic, rozrywka, przede wszystkim rozrywka, tylko rozrywka, brak racjonalizmu i kontrolowania emocji, realizacja hasła „Jesteśmy kimś bo ludzie panicznie się nas boją.”

    Zobaczmy to są istotne, stałe elementy dzisiejszej kultury i cywilizacji. Młodzieżowe subkultury ani nie żądają wierności kulturze w warstwie jej szczytnych ideałów ani jej nie kwestionują. Płyną z prądem artykułując elementy dominujące w współczesnym świecie tylko że w sposób bardziej prymitywny i bez osłonek. Jeśli coś negują to starą dobrą kulturę europejską (kulturę chrześcijańską), a więc to, co neguje świat, co neguje się w największych mass mediach

    Jak stąd wniosek? Dominująca dziś kultura nie jest kulturą. To prymitywna subkultura zrodzona na marginesie kultury chrześcijańskiej, subkultura, którą głosili np. w swoim czasie hipisi, subkultura, która w wyniku jakiegoś żartu historii stanęła ponad kulturą, zdominowała społeczeństwa Zachodu. Ta niedojrzała, szczeniacka, prymitywna propozycja, propozycja, którą kiedyś przyjmowały bez zastrzeżeń tylko przedszkolaki i dzicy w buszu puszy się dziś i szarogęsi w naszym świecie, a my nie tylko to tolerujemy, ale i niekiedy jakoś w pewnej mierze akceptujemy i uznajemy za normalne traktując to wszystko poważnie jak coś co jest dojrzałe i dorosłe. Obudźmy się.

    Unia Europejska i kultura polska –ND nr 301 z 27.12., s. 12.

    Jest coś przedziwnego i przerażającego w tym, że tak wielu Polaków mówi dziś ze spokojem i akceptacją o wejściu Polski do Unii Europejskiej. W Polsce w przededniu zaborów nie było tak wielu akceptujących taką przyszłość Polski. Wyraźnie braknie nam polskości, polskiego myślenia, polskiego odczuwania, polskiego serca. A to tym sercu przecież poeta z „Wesela” powiedział „A to Polska właśnie”. Polskość jest ściśle związana z polską kulturą, wręcz w niej zakorzeniona. Tej kultury, zanurzenia w niej, myślenia nią, życia w niej i nią chyba nam najbardziej brakuje. Trzeba do niej wracać, wciąż, dosłownie każdego dnia, osobno i razem, całymi rodzinami, tak jak było to onegdaj gdy domownicy wieczorami czytali na głos wielkich polskich poetów i pisarzy, śpiewali polskie patriotyczne pieśni. Marzenie Mickiewicza o tym, by jego książki trafiły pod strzechy spełniło się bardzo szybko. Dziś też są one, a przynajmniej „Pan Tadeusz” pod prawie każdą polską „strzechą”, ale dziś stoją zakurzone na półkach, nie zdejmowane z nich od lat. W ilu polskich domach czyta się dziś głośno (lub choćby cicho lecz często) Kochanowskiego, Krasińskiego, Słowackiego, Norwida, Wyspiańskiego, Konopnicką, Kasprowicza itd.? Ilu rodziców czy dziadków czyta swoim dzieciom do poduszki czy w chorobie te polskie, rodzące polskość, podtrzymujące ją, pielęgnujące teksty? Jak często o nich mówi się w naszych rodzinach? Jak często się na nie choćby powołuje? Czy stanowią punkt wyjścia i stały punkt odniesienia, płaszczyznę wychowania naszych dzieci? Jak często mają miejsce amatorskie przedstawienia teatralne czy akademie, na których teksty te ożywają publicznie po to, by nasz radować, dawać nam siłę i poczucie narodowej wspólnoty?

    Koniecznie trzeba zacząć do tego wracać. Polska kultura powinna być żywa, powinna dawać nam tożsamość i ją potwierdzać i utwierdzać. Martwa kultura to martwy naród. Unia Europejska jawi się coraz bardziej jako cmentarz takich narodów.

    Neuroteologia - schyłek współczesnej kultury

    Gdy byłem studentem moi profesorowie uczyli mnie, że w sensie ideowym, filozoficznym i kulturowym wiek XX nigdy się nie narodził. Powtarza on tylko na różne sposoby – mówili – idee wieku XIX. Jednak w kulturze XX w. choć epigońskiej i pełnej plagiatu, rodzącej najczęściej nową coraz bardziej prymitywna formę dla starej niemniej prymitywnej treści były jakieś samodzielne, twórcze i krytyczne przebłyski, które spowodowały między innymi, że najbardziej wulgarne i barbarzyńskie propozycje wieku poprzedniego zostały zapomniane lub wprost odrzucone. Wiek XXI, dziecko wieku XX nie ma już nawet, jak wszystko na to wskazuje, takich przebłysków, jest, jak na razie, wiekiem moralnie, intelektualnie i kulturowo martwym. Powraca więc do starych, wielokrotnie już podgrzewanych dziewiętnastowiecznych „potraw”, takich propozycji, których nawet wiek dwudziesty się w pewnym momencie zaczął wstydzić.

    Przykładem na to mogą być narodziny „nowego” pozytywizmu, które obecnie mają miejsce. Pozytywizm zrodzony w XIX w. głosił bezkrytyczny i pełen ślepego uwielbienia kult nauki. Odrzucał wszelka filozofię, teologię i religię. Na to miejsce wprowadzał religijny wręcz kult ludzkości i eschatologie głoszącą, że nauka nie tylko odpowie na swoim poziomie na wszystkie pytania, ale również rozwiąże wszystkie problemy człowieka, w tym również problem szczęścia, wszelkie problemy moralne i duchowe.

    Dziś do tych skompromitowanych bzdurek się znów wraca. Poważne, niby, pismo „Newsweek” prezentuje najnowsze „osiągnięcia” nowej „nauki” neurotelogii, „nauki”, która głosi, że to mózg rodzi religię i tworzy jej zasady i dogmaty. Czy Bóg istnieje tylko w naszych głowach? Oto pytanie, na które pozytywną odpowiedź sugeruje ta nauka. Jej reprezentanci „wykryli” neurologiczne podstawy stanów religijnych badając aktywność mózgu osób pogrążonych w modlitwie. Płat skroniowy ma, według nich, być odpowiedzialny za uczucia religijne, a płat potyliczny za religijne symbole. Gdy uruchomimy płat ciemieniowy występujemy z Kościoła katolickiego i zostajemy reprezentantami jednej z religii panteistycznej np. hinduizmu. Doznania religijne są kreowane, twierdzą „naukowcy” przez te same obszary mózgu, które zaangażowane są w „smakowanie szarlotki”.

    Niedługo dowiemy się, że wynaleziono pastylki religijne. Te niebieskie (albo żółte) będą miały zapewne „wyleczyć” nas z katolicyzmu.

    Powiedział głupiec w swoim sercu: „Nie ma Boga”. Kochajmy głupców, ale, na Boga, nie traktujmy ich poważnie.

    Kultura i nowe wynarodowienie –ND nr273 z 22.11.01, s. 8.

    Polacy poddawani są, ewidentnie, wynarodowieniu. Ma ono inny charakter niż to wynarodowienie, które dotykało nasz naród pod zaborami. Nikt teraz nie zabrania mówić nam po polsku. Można zakładać polskie szkoły, wystawiać w teatrach polską klasykę, wydawać patriotyczne książki. Nikt, formalnie, nie walczy z polskością. Polacy nadal mówią po polsku, a w szkołach uczą się literatury polskiej i historii Polski. Jest jednak parę „ale”.

    Po pierwsze, podejmuje się tego typu działania, które powodują, że coraz mniej Polaków myśli po polsku i myśli o Polsce – ma polską duszę. Dusze polskie cudzoziemczeją, nasiąkają niepolskimi treściami.

    Po drugie, stwarza się taką atmosferę, że mówienie o miłości do Ojczyzny i takie czy inne jej manifestowanie uchodzi za coś niestosownego, nienormalnego, nie na miejscu. Patriotyzm jest słowem, którego publicznie się nie używa. Zjawisko patriotyzmu nie jest zjawiskiem, które się publicznie promuje.

    Po trzecie, jeśli się tak zastanowić to nie można powiedzieć z ręka na sercu, że mamy (nie licząc chlubnych wyjątków) polskie szkoły, teatry, książki, filmy, gazety, stacje radiowe i telewizyjne itd. Wszystko to jest raczej tylko polskojęzyczne.

    Po czwarte, wreszcie, co w jakiejś mierze jest najważniejsze i najbardziej przerażające, polska kultura nie tylko przestaje być kulturą żywą ale jest również kulturą, która się nie rozwija.

    Naród żyje gdy żyje jego kultura. Kultura żyje gdy powstają w jej ramach nowe, istotne dzieła karmiące się tradycja kulturową i zarazem ubogacające ją, powiększające treść i zakres kultury narodowej. Okres międzywojenny trwający zaledwie 20 lat pozostawił po sobie bogatą spuściznę kulturową. Kultura tego okresu stanowi jakiś rozdział w kulturze narodowej. Żyjemy w okresie jakoś formalnie podobnym (przynajmniej pod niektórymi względami) i być może (nie daj Boże), że będzie on trwał nie więcej niż 20 lat, kończąc się w momencie utraty przez Polskę resztek suwerenności i niepodległości. Za sobą mamy już (licząc od 1989 r.) 12 lat tego okresu. Co będą pisać o nim podręczniki literatury, książki podsumowujące polski dorobek kulturalny? Jak go nazwą? Może okresem dekadencji i stagnacji? Czy można mówić o jakiejś polskiej kulturze powstałej po 1989 r.? Czy nie powinniśmy tak jak Polacy wieku XIX sami, niejako prywatnie, w małych wspólnotach, ożywiać bardziej naszej kultury, wspólnie wracać do wielkich dzieł, razem je przeżywać? Czy nie powinniśmy, jak Słowacy w przeszłości, pozbawieni elit i środków, tworzyć kulturę może często bardziej ludową, amatorską niż „profesjonalną” ale jednak polską, tak byśmy w tej ważnej dla nas perspektywie byli wciąż żywi?

    Kultura pychy

    Ostatnio miałem spotkanie z młodzieżą z różnych średnich szkół katolickich na temat kultury. W jego trakcie napomknąłem o tym, że młody człowiek to ktoś kto jest niedojrzały, niewiele umie, powinien więc przede wszystkim uczyć się i pracować nad sobą oraz „zanurzać się” coraz głębiej w kulturze. Znaczna część sali była oburzona i obrażona. Z wypowiedzi uczniów wynikało, że są „dojrzali inaczej”, że mogą i powinni już teraz tworzyć kulturę, że mają swoją kulturę, która ujawnia się, między innymi, w ramach subkultur młodzieżowych, że mają wiele ważnych rzeczy do powiedzenia i zaoferowania społeczeństwu, ale to społeczeństwo, społeczeństwo dorosłych, ich „blokuje” i podcina im skrzydła nie doceniając ich „osiągnięć”, nie rozumiejąc ich kultury i filozofii.

    Moja reakcja była tu zdecydowana i wybitnie nie populistyczna: Jesteście dużymi dzieciakami. Jeśli chcecie być dorosłymi, poważnymi, odpowiedzialnymi ludźmi musicie z pokorą podejść do siebie i świata i przez długie lata nabywać wiedzy, doświadczeń i sprawności. Inaczej nie będziecie się niczym, poza zewnętrznymi atrybutami, różnić od jaskiniowców. Jaskiniowcy też mieli, przyznałem, swoją kulturę – rysunki na ścianach jaskini. Swoją kulturę maja aborygeni i pigmeje. Była to jednak i jest kultura prymitywna. Różnimy się tym od jaskiniowców, aborygenów, pigmejów, że mamy za sobą ponad dwa tysiące lat doświadczenia, wielką kulturę, która w tym czasie powstawała, rozwijała się i dojrzewała. Będziemy mieli cos do powiedzenia jeśli to ona będzie dla nas punktem odniesienia, a nie nasze przeświadczenie, że jesteśmy wielcy, mądrzy i wspaniali. Aby jednak ta kultura mogła być dla nas punktem odniesienia musimy dziesiątki lat z nią obcować, uczyć się jej czynić ją tym, co stanowi nasze wewnętrzne uposażenie. Śmieszni i żałośni są np. tacy sprajowcy (odmiana graficiarzy), którzy dlatego umieszczają na murach różne napisy bo uważają, że mają coś bardzo ważnego i mądrego do powiedzenia całem społeczeństwu. Wszyscy widzimy co to za „mądrości”.

    Po chwili ciszy któryś z uczniów powiedział: „A Chopin miał 7 lat gdy skomponował swój pierwszy utwór.”

    Skąd taka postawa u młodzieży? Ktoś ich tego nauczył. Kto? Odpowiedź jest krótka. Taka jest, stwarzana między innymi przez mass media atmosfera dzisiejszej kultury, atmosfera, którą młodzi wciąż „oddychają”. Dzieci XXI w. wieku wierzą w to, co mówią im dorośli tym bardziej im bardziej ci dorośli im kadzą. Powoli wkraczamy w kulturę jaskini gdzie pierwszym bożkiem jest ludzkie ego, a pierwszym kapłanem i przewodnikiem ludzka pycha. Szatana słychać śmiech.

    Kultura czy subkultura? ND nr 297 z 20.12., s. 11.

    Subkultury młodzieżowe to pewna patologia, której nie można lekceważyć. Są one bowiem znakiem i owocem choroby, która toczy kulturę i cywilizację. Młodzież zawsze była pełna ideałów, wiary w człowieka, wiary w zwycięstwo dobro. Stąd wyrastało jej krytyczne podejście do świata dorosłych. Zauważała w nim bowiem z całą ostrością zło, zakłamanie, brak wierności deklarowanej moralności. Taka młodzież chciała naprawić świat. Zawsze też była młodzież działająca na przekór dorosłym, buntująca się przeciwko zastanemu porządkowi, pragnąca szokować, zwrócić na siebie uwagę. Kwestionowanie prawd akceptowanych przez społeczeństwo było dla takiej młodzieży swego rodzaju celem samym w sobie. Młodzież więc albo żądała wierności kulturze albo krzyczała że trzeba ja zniszczyć.

    Jakie cechy mają dzisiejsze młodzieżowe subkultury. Zanotowałem je słuchając publicznego wykładu Antoniego Leśniaka na ich temat: tzw. „szpanerstwo”, wygaszanie ambicji związanych z realnym postępem, postępem moralnym i duchowym, brak problematyki moralnej i religijnej, odrzucanie wszelkich dogmatów i prawd jako czynników zniewalających, promocja hasła „Nikt ci nie będzie niczego narzucał i możesz robić co chcesz”, maksymalny hedonizm, hedonizm bez granic, rozrywka, przede wszystkim rozrywka, tylko rozrywka, brak racjonalizmu i kontrolowania emocji, realizacja hasła „Jesteśmy kimś bo ludzie panicznie się nas boją.”

    Zobaczmy to są istotne, stałe elementy dzisiejszej kultury i cywilizacji. Młodzieżowe subkultury ani nie żądają wierności kulturze w warstwie jej szczytnych ideałów ani jej nie kwestionują. Płyną z prądem artykułując elementy dominujące w współczesnym świecie tylko że w sposób bardziej prymitywny i bez osłonek. Jeśli coś negują to starą dobrą kulturę europejską (kulturę chrześcijańską), a więc to, co neguje świat, co neguje się w największych mass mediach

    Jak stąd wniosek? Dominująca dziś kultura nie jest kulturą. To prymitywna subkultura zrodzona na marginesie kultury chrześcijańskiej, subkultura, którą głosili np. w swoim czasie hipisi, subkultura, która w wyniku jakiegoś żartu historii stanęła ponad kulturą, zdominowała społeczeństwa Zachodu. Ta niedojrzała, szczeniacka, prymitywna propozycja, propozycja, którą kiedyś przyjmowały bez zastrzeżeń tylko przedszkolaki i dzicy w buszu puszy się dziś i szarogęsi w naszym świecie, a my nie tylko to tolerujemy, ale i niekiedy jakoś w pewnej mierze akceptujemy i uznajemy za normalne traktując to wszystko poważnie jak coś co jest dojrzałe i dorosłe. Obudźmy się

    Mieszczanin jaskiniowcem ND nr 8 z 10.01., s. 8

    Wybraliśmy się ostatnio z rodziną do teatru Współczesnego w Warszawie na sztukę Moliera „Mieszczanin szlachcicem”. Nie był to, i nie mógł być, taki poziom jak ten, który reprezentowała najlepsza, chyba, w dziejach (i to może nie tylko polskich) inscenizacja, w której główną rolę zagrał Bogumił Kobiela. Nie chciałbym tu jednak recenzować przedstawienia, ale odnieść się do przesłania jakie zawarł w nim francuski komediopisarz. Przesłanie to, wciąż aktualne, ma kilka wymiarów. Molier mówi o tym, że człowiek nie powinien próbować nawet zajmować wyższego stanowiska społecznego niż to, do którego dorósł.

    Tytułowy mieszczanin jest prostym, niewykształconym człowiekiem, który pragnie być równy arystokracji. W efekcie jest tylko śmieszny i żałosny. Jako mieszczanin byłby zaś człowiekiem poważnym, pełnym godności, cieszącym się autorytetem i poważaniem. Molier wyśmiewa swojego bohatera, ale tak przy okazji, zwraca uwagę na to, że jego dążenie, gdyby dokonywało się w sensownej i racjonalnej płaszczyźnie, byłoby dążeniem godnym pochwały. Nasz mieszczanim przecież, przede wszystkim pragnie się uczyć i obcować z kulturą. Bierze np. lekcje muzyki i filozofii, dobrego wychowania i językoznawstwa itd. Nie żałuję pieniędzy na sztukę. Jeden z jej reprezentantów chwali go nawet mówiąc o tym, że dzięki takim jak on sztuka nie tylko istniej, ale może się również rozwijać.

    Zauważmy, że historia opisana przez Moliera wciąż się powtarza. Tragedią naszych czasów jest jednak to, że miejsce elit zajmują właśnie tacy „mieszczanie”, „mieszczanie”, którzy jednak nawet nie próbują wznieść się do poziomu, który powinni reprezentować, „mieszczanie”, którzy lekceważą kulturę, a często nawet nią gardzą. Mieszczanin Moliera wiedział, że pieniądze to nie wszystko. Dzisiejsi „mieszczanie” gdy już tylko zdobędą pieniądze (albo władzę, albo sławę albo wszystkie te trzy rzeczy naraz) uznają samych siebie takimi jakimi są za elitę i próbując przejmować jej rolę powodują, że już nie tylko oni ale i ci, którym narzucają swoją wolę i którzy uznaje ten fakt za coś oczywistego stają się żałosni i śmieszni.

    Socjalistyczne źródła liberalizmu

    Zawsze byłem przekonany, że komunizm (czy jego tzw. łagodniejsza wersja – socjalizm) i liberalizm mają ze sobą wiele wspólnego. Oba ustroje są, każdy na swój sposób totalitarny. Oba też znoszą własność prywatną. W komunizmie wszystko jest państwowe, w liberalizmie jedynymi właścicielami są ponadnarodowe koncerny. Jednak łączy je o wiele więcej.

    Ostatnio wpadły mi w rękę „Wspomnienia o Bolesławie Prusie”, książka stanowiąca zbiór materiałów poświęconych wielkiemu polskiemu pisarzowi autorstwa osób, które go bezpośrednio znały. Wspaniała rzecz. Nie tylko przybliża postać autora „Lalki”, ale również obraz Polski końca XIX w. i, w jakiejś mierze, samą polskość.

    W 1878 r. w sali warszawskiego ratusza odbył się publiczny wykład Włodzimierza Spasowicza sławnego adwokata petersburskiego i pisarza „tyleż rosyjskiego co polskiego”. Wykład dotyczył twórczości Wincentego Pola. Podczas wykładu Spasowicz zaatakował ostro życie społeczne i obyczajowe dawnej Polski i skrytykował polskie metody wychowawcze jako zbyt surowe. Potępił szczególnie karanie dzieci biciem. Obecna licznie na sali młodzież socjalistyczna nagrodziła go dwukrotnie oklaskami, pierwszy raz gdy krytykował bicie dzieci, drugi raz gdy odmówił Polowi miana historyka i nazwał go „antykwariuszem”.

    Prus, który reprezentował poglądy bardzo konserwatywne był, jak wielu warszawiaków, bardzo oburzony. W swoim słynnych kronikach tygodniowych tak skomentował to wydarzenie: „Kiedy p. Spasowicz rzucił słówko, że Pol był tylko znakomitym antykwariuszem, nie zaś historykiem, stojące z boku stadko młodzieży uderzyło brawo. Ten wybuch cielęcej wesołości był tak niestosowny i dziwny, że ludzie rozsądni do dziś nie mogą zrozumieć powodu, dlaczego podobał się im tak wyraz antykwariusz i dlaczego np. nie dali brawa po wyrazie wszakże albo ponieważ. Tajemnicze zjawisko dowodzące nie tyle pomieszania pojęć, ile raczej klepek, niedobrze widać zlepionych. Ja sądzę, że powód oklasków był głębszy. Pol apoteozował batogi, stosowane do niesfornej młodzieży, więc gdy p. Spasowicz zrobił Pola antykwariuszem, a tym samym usunął bat niczym miecz Demoklesa zawieszony nad dzieciuchami, zainteresowana w sprawie część publiczności w taka wpadła uciechę, że zrobiła głupstwo.”

    Jaka była reakcja socjalistów na ten felieton?. Prus został przez nich w nocy, gdy wracał do domu, zmasakrowany tak, że stracił przytomność i trafił do szpitala. Po tym „wypadku” pozostała mu na całe życie agorafobia (paniczny lęk przed przestrzenią). Gdy jednak policja złapała sprawców pisarz im wybaczył i nie wniósł oskarżenia (zapewne decydującym czynnikiem był tu fakt, że sprawcy byli Polakami, a policja była rosyjska).

    Zobaczmy było to zastosowanie metod typowo socjalistycznych w obronie wartości typowo liberalnych. Ręka rękę myje.

    Kultura i ignorancja

    Kulturze, tej przez duże „k”, towarzyszy pewna wiedza i erudycja oraz pokora intelektualna, która powoduje, że człowiek kulturalny zdaje sobie sprawę z zakresu swojej niewiedzy. Gdy wie, że czegoś nie wie to nie zajmuje stanowiska w tej kwestii i nie zabiera głosu na ten temat. Jeśli zdobywa jakąś wiedzę zawsze ją weryfikuje, by mieć pewność, że jest ona rzetelna.

    Jest takie zjawisko, które nazywamy ignorancją. Termin ignorancja nie dotyczy tylko braku wiedzy na jakiś temat, ale równie określa taka postawę, w ramach której orzeka się, często autorytatywnie, o sprawach, o których nie ma się pojęcia lub ma się tzw. mgliste pojęcie. Ignorant, inaczej, jak mówi „Słownik wyrazów obcych”, nieuk to więc w konsekwencji ktoś kto w swej intelektualnej małości lekceważy prawdę i rozum, ktoś komu zatem obca jest kultura, można powiedzieć intelektualny barbarzyńca.

    Takich barbarzyńców mamy dziś coraz więcej. Pojawiają się, a nawet zaczynają dominować, w mass mediach i wśród polityków, nie mówiąc o tzw. działaczach gospodarczych. O zgrozo występują nawet wśród nauczycieli, a więc wśród tych, których podstawowym zadaniem jest walka z ignorancją.

    Kilka lat temu słyszałem na własne uszy jak w sierpniowym dzienniku telewizyjnym podano informacje o „święcie wniebowstąpienia Matki Bożej”. W swoim czasie słynna aktorka Jane Fonda zaczęła, w ramach swojej „politycznie zaangażowanej działalności”, atakować Kościół katolicki za „zniszczenie wielkich religii przedkolumbijskich”. W pewnym momencie powiedziała publicznie, że Aztekowie „mieli religię i system społeczny daleko lepsze niż te, które zostały im przemocą narzucone przez chrześcijan”. Aztekowie to był lud, który podbił wiele innych ludów i w okrutny sposób je ciemiężył wykorzystując, między innymi ich przedstawicieli jako ofiary składane na ołtarzach azteckich bogów. Podczas tylko jednej z takich ceremonii Aztekowie potrafili wymordować tysiące ludzi otwierając im nożem „na żywca” klatki piersiowe i wyrywając bijące jeszcze serca. Gdyby Fonda o tym wiedziała nie mądrzyłaby się tak i nie atakowała Kościoła. 30% studentów w Unii Europejskie jest przekonana, że Galileusz został żywcem spalony na stosie. Studenci ci są bardzo zdziwieni gdy dowiadują się, że umarł ze starości pojednany z Bogiem i Kościołem.

    Ktoś powie, że to nie ignorancja, ale manipulacja, zła wola lewicy, liberałów i masonów. Niby racja. Tylko skąd biorą się te ideologie i dlaczego maja tylu wyznawców, a nawet fanatyków. Ich matką jest ignorancja. Brak kultury to pożywka dla ich rozwoju. Ignoranci wszystkich krajów uczcie się.

    „Mistrz i Małgorzta” i... SLD

    Wpadł mi ostatnio w ręce wywiad udzielony przez Leszka Millera tygodnikowi „Viva” Miller określił siebie w tym wywiadzie jako inteligenta i człowieka kulturalnego. Kreując taki swój obraz przedstawił swoje preferencje kulturalne mówiąc o ulubionych książkach i filmach. Jego ulubioną powieścią jest „Mistrz i Małgorzata” Bułchakowa. Przypomnijmy, że jest to powieść o Chrystusie i szatanie, opowieść nagłaśniana w swoim czasie jako kryptopromocja chrześcijaństwa. Ci, którzy za PRL-u dali się złapać na ten haczyk nie zauważali jakoś, że Chrystus Bułchakowa to człowiek tchórzliwy i słaby dorabiający teorię wybaczenia i miłosierdzia do swojej niemocy, człowiek, którego na piedestał historii wyniósł przypadek, tragiczny dla niego splot okoliczności. Szatan, w ujęciu Bułchakowa, nie tylko ktoś sympatyczny, zabawny ale i uosobienie siły, pragmatyzmu i konsekwencji, a nawet dziejowej sprawiedliwości. Szatan Bułchakowa to przecież swego rodzaju opozycjonista zwalczający zło, nieuczciwość i prostactwo komuny.

    Jednak szatan z „Mistrza i Małgorzaty” posiada wszystkie cechy prawdziwego szatana. To istota cyniczna, bezwzględna, pozbawiona uczuć i wartości, istota, która pozbawia ludzi życia bez mrugnięcia okiem tylko za to, że staja jej na drodze.

    Miller we wspomnianym wywiadzie stwierdza, że gdy przeczytał po raz pierwszy tę rosyjską powieść i poszedł do pracy w Komitecie Centralnym PZPR to wszystko tam wydało mu się śmieszne. „Mistrz i Małgorzata”, jak wyznaje premier Polski to książka, która wzbogaciła jego wrażliwość i skłoniła go do fantazjowania. Jedna z tych fantazji jest taka, że Miller chciałby być Behomotem, diabłem, który w powieści jest chodzącym na dwóch łapach, myślącym i gadającym kotem i zarazem jednym z najbliższych współpracowników szatana.

    Ciekawe czy Miller wie kogo, tak dokładnie, oznacza imię Behemota czy Baphometa? Czy wie, że w istocie jest to masoński „opat świątyni pokoju wszechludzkości”, który na kultowych wizerunkach, jak dowiadujemy się o tym choćby z „Encyklopedii białych plam”, przedstawiany jest jako kozioł z wielkimi rogami, z kobiecą piersią, ze skrzyżowanymi kopytami, siedzący na ujarzmionym globie, kozioł, który na głowie ma pentagram (gwiazdę pięcioramienną)? Czy Milller wie, że Behomot, dokładnie Behomot, to imię piekielne, które wymienia w, zamieszczonej choćby w „Biblii Szatana” Anthonego Le Veya, inwokacji do szatana zaczynającej się od słów: „W imię Szatana, Władcy ziemi, Króla świata, nakazuję siłom Ciemności obdarzyć mnie swoją Piekielna mocą”?

    Może tego nie wie? Niemniej, tak w razie czego, polecałbym pragnącym poznać przyszłość polityczną lekturę „Mistrza i Małgorzaty” oraz innych tego typu „podręczników”.

    Jaka to kultura?

    W połowie stycznia br. mass media przyniosły wiadomość o przetransportowaniu przez Amerykanów z Afganistanu do amerykańskiej bazy wojskowej na Kubie pierwszych 20 talibów. Jeńcom ogolono głowy i brody. Dlaczego? Czy były to jakieś względy bezpieczeństwa? Oczywiście, że nie. Jedynym powodem mogłaby tu być chęć upokorzenia. Długie włosy i brody mają dla talibów ważne, z tego, co wiem religijne, znaczenie symboliczne. Jeńców, czy raczej więźniów, nie tylko skrępowano, ale ubrano w specjalne pomarańczowe stroje, założono im worki na głowy, skuto ze sobą łańcuchami, nafaszerowano odurzającymi środkami i otoczono strażnikami (trzech strażników na jednego taliba). Miały to być środki bezpieczeństwa. Czy jednak nie za przesadne? Więźniów umieszczono na Kubie w stalowych klatkach trzy na cztery metry każda przykrytych blaszanymi dachami i znajdujących się na świeżym powietrzu W każdej klatce jest betonowa podłoga, na której znajduje się jedynie materac. To warunki dokładnie takie jak w schronisku dla psów. Dodatkowo każda klatka oświetlona jest przez 24 godziny na dobę halogenową lampą. Nic dziwnego, że zaprotestowała przeciwko temu Amnesty International, organizacja zajmująca się przypadkami łamania praw człowieka i obywatela. Czy to również względy bezpieczeństwa? Czy względy bezpieczeństwa muszą prowadzić do naruszania ludzkiej godności w tak drastyczny sposób, do traktowania ludzi tak jakby byli zwierzętami? Kto tak traktuje ludzi? Czy przypadkiem nie barbarzyńcy? Z tego, co pamiętam, to ostatnio w podobny sposób traktowali więźniów i jeńców tylko Czerwoni Kmerzy w Kambodży i wietnamscy komuniści.

    O co oskarża się talibów? Dlaczego Amerykanie uzurpują sobie prawo do takiego ich traktowania i sądzenia? Czy chodzi o związki talibów z terrorystami, którzy dokonali zamachu na Amerykę? Czy są tu jakieś pewne dowody? Czy chodzi o to, że chronili Bin Ladena i jego organizację? Specjaliści mówią, że Amerykanie nic nie rozumieją z tego, co działo się i dzieje w Afganistanie, że nie rozumieją, iż, w świetle afgańskich obyczajów, nie wolno wydać gościa tym, którzy chcą mu zrobić krzywdę?

    Załóżmy jednak, że ci więźniowie to zbrodniarze i że im się to udowodni. W pierwszym rzędzie jednak należy jednak udowodnić winę. Dopóki się jej nie udowodni, takie są cywilizowane obyczaje, należy więźniów traktować jak ludzi niewinnych. Czy winnych zbrodni np. terroryzmu wolno komukolwiek w taki sposób ich traktować ignorując godność ludzką, przyrodzone prawa człowieka? Czy przypadkiem kultura, której symbolami są coca-cola, hamburgery oraz promujący wciąż przede wszystkim seks, brutalność i zbrodnie Hollywood nie jest po prostu niejako naturalnym źródłem nowego barbarzyństwa, które skrywane pod cienką warstwą światowych manier ujawnia się gdy tylko ktoś w taki czy inny, a szczególnie w bolesny, zrobi im krzywdę. Czyżby i w tym wypadku sprawdzało się powiedzenie: „Pozłota się zedrze, a świńska skóra zostanie”.

    Kłamstwo w kulturze

    Kultura jest kulturą z prawdziwego zdarzenia gdy pozostaje w trwałem relacji do prawdy. Relacja taka musi mieć dwa poziomy. Po pierwsze, kultura taka kieruje się w stronę prawdy, poszukuje jej i rejestruje. Po drugie, niesie za sobą jej umiłowanie i promuje postawę wierności prawdzie. Fałsz, kłamstwo w takiej, normalnej, kulturze traktowane są jak zbrodnia, piętnowane i potępiane. Wszelkie zatem wypadki „mijania się z prawdą” powinny być nagłaśniane, a ich sprawcy powinni ponosić przynajmniej kulturowe i moralne konsekwencje swoich czynów, takie właśnie jak napiętnowanie, utrata autorytetu, utrata dobrej opinii, konsekwencje tak znaczne, aby zmusiło ich to do odwołania kłamstwa czy fałszu oraz powstrzymania się od powtórzenia tego procederu. Potępienie fałszu i kłamstwa powinno być szczególne w odniesieniu do dzieci i młodzieży, które przecież od „małego” powinno się uczyć kultu prawdy i negatywnej oceny jej wszelkich zaprzeczeń.

    A cóż się dzieje w naszej kulturze? Fałsz i kłamstwo oraz promująca go manipulacja medialna zadomowiły się na dobre. Już tylko bardzo słabe głosy podnoszą się wtedy gdy w żywe oczy kłamią politycy. Politycy ci zresztą nie ponoszą żadnych konsekwencji takie postępowania. Dziennikarze również mogą, mówiąc bardzo delikatnie, mijać się z prawdą, a konsekwencje tego we wszystkich wymiarach są praktycznie żadne. Przykładem może tu być Gembarowski z TVP, który za podawanie fałszywych danych podczas przedwyborczej audycji z Marianem Krzaklewskim zniknął z ekranu, a gdy rychło na niego wrócił wywiadów zaczęli mu udzielać wszyscy łącznie z politykami prawicowymi.

    Ostatnio zaczyna się zaś uczyć kłamstwa, i to bezkarnie, młodych ludzi. Tak więc np. w czasopiśmie „Girl”, które adresowane jest do nastolatek (czytają je już dziewczynki w klasie mojego najmłodszego syna, który ma jedenaście lat) namawia się młodych do okłamywania rodziców, nauczycieli i rówieśników. Oto dowód z numeru 1/2002. Jest tam materiał pt. „poradnik kłamczuchy, który zaczyna się od słów: „Kłamstwo ma krótkie nogi? To prawda, ale czasem tylko ono może zapewnić nam miękkie lądowanie.” Słowom tym towarzyszą porady kiedy i jak należy kłamstwo stosować. Tak brzmi porada nr 1: „Szykuje się wieczór z ukochanym, a twoi rodzice mówią nie? Żaden problem: Opowiedz im o porzuconej przez chłopaka koleżance, której nie można pozwolić samotnie płakać. I noc będzie twoja!” Porada nr 6 brzmi zaś: „Masz w szkole sprawdzian z matematyki, do którego jakoś nie miałaś serca się przygotować? Zawsze można coś wymyślić – dla każdego cos odpowiedniego! Powiedz mu szeptem, że masz te trudne dni i brzuch zaraz pęknie ci z bólu. Natychmiast i bez słowa puści cię do domu.”

    Czasami zastanawiam się co robią MEN i Kuratoria Oświaty. Dlaczego takie rzeczy ich nie interesują? Czy ich bierność nie jest zgodą na takie wychowanie młodzieży? A przecież czym skorupka za młodu nasiąknie...