Maria K. Kominek OPs
Kogo wolno bronić ?
Po opublikowaniu artykułu w obronie bojowników czeczeńskich dostałam wiele listów. Nie będę polemizować ze wszystkimi, tylko z pewną tezą, która powtarza się w listach o nastawieniu krytycznym. Ogólnie rzecz biorąc respondenci zarzucają mi brak zrozumienia tego, że Czeczenów, Palestyńczyków, Afgańczyków nie wolno bronić. Podają różne powody, dla których nie powinno się stawać w obronie tych konkretnych narodów. Ponieważ argumenty moich oponentów się w jakiś sposób powtarzają - podejmę polemikę z argumentami, a nie z konkretnymi osobami. (Tych zresztą zapewniam, że zawsze odpowiem na skierowany prywatnie list.)
I tak - jednym z powtarzających się argumentów jest, że są to państwa islamskie i jako takie zagrażają chrześcijaństwu i dlatego nie wolno ich bronić. Takie rozumowanie jest dla mnie zaskakujące - wynikałoby z tego, że konkretne wspomniane wyżej narody, zagrażają chrześcijańskim państwom i wierze chrześcijańskiej, tak jak na przykład w czasie najazdu Turków na chrześcijańską Europę. Nie są to fakty porównywalne - wtedy Europa naprawdę była jeszcze chrześcijańska i militarny najazd był rzeczywistym zagrożeniem dla wiary i dla Europy jako takiej. W tej chwili islam spokojnie zdobywa nowych wyznawców i terytoria w dawnej katolickiej Europie. Obok gotyckich katedr buduje się meczety, a tam gdzie dawniej odzywały się tylko dzwony, zwołujące na Anioł Pański, odzywa się głos mułły, wołający wyznawców Allacha. Prawdziwym zagrożeniem dla wiary jest szerzące się pogaństwo, szczególnie w swej odmianie zwanej New Age. Poza tym Kościół zawsze nas naucza, aby stawać po stronie słabszych, prześladowanych, ciemiężonych.
O ile jeszcze powyższy argument ma jakieś zabarwienie „obrony chrześcijaństwa” - następne świadczą o całkowitym odrzucaniu prawa niektórych narodów do posiadania własnego państwa lub prawa do samostanowienia. Jeden z moich adwersarzy utrzymuje, że nie każdy naród musi mieć prawo do własnego państwa, powołując się przy tym na nieustanne wojny na kontynencie afrykańskim i znajdując ich źródło w ustanowieniu państw afrykańskich. Nie będą podejmować polemiki na temat Afryki. Wspomnę tylko, że ci, którzy widzą powody wojen tam w powstaniu nowych państw, chyba nie pamiętają ani o tym, że są to państwa ustanowione arbitralnie przez byłych kolonialistów i, że jest jeszcze cała gama ekonomicznych (i nie tylko) powodów takiego stanu rzeczy. W takiej rozumowaniu oburza mnie jednak argument, który pojawia się na poparcie tezy o prawach narodów. Brzmi on tak: „Aby naród mógł mieć prawo do samostanowienia, społeczeństwo powinno osiągnąć pewien etap rozwoju, a naród taki powinien mieć jakąś elitę zdolną nim pokierować”.
Jeszcze raz powtarzam - w moim odczuciu jest to stwierdzenie mocno oburzające. Co to oznacza, że społeczeństwo powinno osiągnąć pewien etap rozwoju? Kto ma ocenić kiedy ten etap został osiągnięty i jaki jest ten etap? Co to w ogóle oznacza rozwój społeczeństwa? Czy społeczeństwo dajmy na to średniowiecznej Francji miało prawo na państwo? Jaki to był etap? A społeczeństwo Franków w V wieku miało to prawo czy nie? Jeśli na początku państwa polskiego, gdy jeszcze chrześcijaństwo nie zmieniło obyczajów i nie zdążyło przekazać prawdy o człowieku, w wiekach XI i nawet w XII kobietę sprzedawano za wiązkę suszonych śledzi, jeśli tak - czy społeczeństwo polskie było wtedy godne mieć państwo? Dziwne zaiste rozumowanie!
Ale jeszcze dziwniejsze jest stwierdzenie, że naród zasłuży sobie na państwo, gdy będzie miał jakąś elitę, zdolną nim pokierować. Załóżmy, że mój adwersarz ma rację. Otóż Afganistan miał elitę zdolną pokierować narodem afgańskim, tylko że ta elita nie podobała się innym elitom (też zdolnym!). Nie podobał się również kierunek, który nadawano Afganistanowi. Zdecydowano się na rozwiązanie siłowe i na wykreowanie innej elity - idącej w wymaganym kierunku. Żadne argumenty typu „w Afganistanie kazano kobietom nosić czarczafy i nie było wolności, a Ameryka umożliwiła demokrację” nie mają racji bytu. My na dobrą sprawę nic nie wiemy o charakterze pragnień samych Afgańczyków ani o tym, jakie życie pragnęliby dla siebie i swoich rodzin. Dopóki ZSRR, a potem Rosja okupowały Afganistan, sprawa była mniej więcej jasna. Wiedzieliśmy, że Afganistan walczy o wolność. Teraz wiemy tylko tyle, ile zechcą powiedzieć nam za pomocą mediów ci, który stwierdzili, że elity były nieodpowiednie.
Podobnie ma się sprawa z Czeczenią i Palestyną. Odmawia się im prawa zaistnienia jako samodzielne państwa, bo ich zaistnienie nie odpowiada pewnym elitom. Te elity, swoją drogą, mają swoje interesy na ich ziemiach, dlatego nic dziwnego, że nie zgadzają się na usamodzielnienie narodów.
Jak w przypadku Czeczenii, tak i w przypadku Palestyny mamy do czynienia z okupacją i niszczeniem ludzi, miast, miasteczek, wsi i wszystkiego, co się da zniszczyć przy użyciu broni konwencjonalnej. I niezależnie od tego jakiego wyznania są Czeczeni czy Palestyńczycy powinniśmy w swoich sądach zastosować naukę Kościoła. Kościół jak wiadomo zawsze staje po stronie pokoju, ale są pewne sytuacje, w których dozwolone jest prowadzenie wojny. By przypomnieć jaka jest nauka Kościoła w tej perspektywie posłużę się kilkoma cytatami:
„Wojna militarnie defensywnie podjęta - w założeniu dobrej intencji - dla odparcie aktualnie dokonywanej agresji jest sprawiedliwa i dopuszczalna niezależnie od tego, jakiego rodzaje bronie mogą być stosowane, a więc nawet w warunkach wojny atomowej czy totalnej, gdy chodzi o obronę fundamentalnych praw państwa.” (Etyka Szczegółowa, ks. T. Slipko, Kraków 1982, tom II str. 346).
Zwróćmy baczną uwagę na cytowany fragment - jestem pewna, że jest on zaskoczeniem dla większości czytelników - zawarte jest tam usprawiedliwienie nawet wojny atomowej i totalnej. Zdajemy sobie dobrze sprawę z tego, jakie mogłyby być konsekwencje wojny z użyciem broni atomowej. A jednak jest powiedziane, że odparcie agresji jest dopuszczalne. Wynika z tego, że etyka katolicka stawia na bardzo wysokim poziomie prawo do obrony własnego państwa. Fakt, o którym zdaje się, że w dobie unifikacji, globalizacji i europeizacji, wielu zapomniało.
Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że i Czeczeni i Palestyńczycy nie są w stanie prowadzić wojny „klasycznej”, rozumianej jako walki między dwoma wojskami. Mamy do czynienia z agresją, której skutkiem jest okupacja. W tym przypadku wojna przechodzi w wojnę partyzancką. Obywatele i bojownicy państwa okupowanego są zmuszeni do poszukiwania różnych sposobów na osłabienie państwa agresora i obrony własnych interesów. W powyżej podanym cytacie robiono pewne ograniczenie - chodzi o słowa „w założeniu dobrej intencji” - wydaje się, że nie powinno być żadnych wątpliwości, co do dobrej intencji bojowników, chodzi o uzyskanie własnej państwowości. Abstrahując chwilowo od wielkiej przewagi militarnej agresorów warto przypomnieć, że okupant i w jednym i w drugim przypadku jest całkowicie obcy kulturowo okupowanym, którzy mają prawo do obrony własnej kultury, niezależnie od tego czy nam ona się podoba, czy nie. Zachodzą więc pewne warunki, przy których wolno prowadzić wojnę defensywną.
Zobaczmy, co mówi na ten temat Katechizm Kościoła Katolickiego:
KKK 2307: „Rządom nie można odmawiać prawa do koniecznej obrony, byle wyczerpały wpierw wszystkie środki pokojowych rokowań”.
I dalej KKK 2309 - podaje jakie są warunki sprawiedliwej wojny:
„aby szkoda wyrządzona przez napastnika narodowi lub wspólnocie narodów była długotrwała, poważna i niezaprzeczalna
aby wszystkie pozostałe środki...okazały się nierealne lub nieskuteczne
aby były uzasadnione warunki powodzenia”
Wszystkie zacytowane warunki są spełnione w przypadku Czeczenii i Palestyny. Doprowadzeni do ostateczności bojownicy obu narodów uciekają się do zamachów i aktów mających formę terrorystyczną. Specjalnie używam określenie „akty mające formę terrorystyczną”. Chodzi o to, że bojownicy nie mają żadnych innych możliwości upomnieć się o swoje prawa i prowadzą tego typu walkę, wykorzystując metody ataków terrorystycznych. W myśl Katechizmu jest ona usprawiedliwiona, ponieważ ma „uzasadnione warunki powodzenia”. Można z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że wcześniej czy później dojdzie do rokowań pokojowych, pod warunkiem, że świat nie zapomni o tym, co dzieje się w okupowanych krajach.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moi adwersarze natychmiast postawią mi zarzut, że w czasie akcji bojowników (takich jak w teatrze w Moskwie lub na ulicach Jerozolimy) giną niewinni ludzie. Otóż sprawa nie jest wcale taka prosta. Ci ludzie, choć mogą być rzeczywiście nie tylko bezpośrednio bez winy, ale nawet przeciwnikami polityki swego rządu, są jednak obywatelami państwa agresora. Zobaczmy, co mówi o tym etyka katolicka (cytat pochodzi z cytowanego już podręcznika ks. T. Slipki):
„... Inaczej przedstawia się sprawa na linii stosunku wojny defensywnej do życia obywateli agresora. Wojenne działania państwa broniącego się przeciw agresji defensora zmierzają bezpośrednio do zniszczenia tego życia, nie zaś tylko do narażenia go na niebezpieczeństwo śmierci. Faktu tego niepodobna zaprzeczyć, ale też równie oczywiste wydaje się stwierdzenie, że obywatel państwa agresora, uczestniczy też w moralnej kwalifikacji tejże agresji. W sferze zaś życia międzynarodowego tak samo, jak w stosunku jednostki względem innej jednostki, agresja stanowi działania, które życie agresora stawia poza zakresem moralnego uprawnienia do życia i jego niepogwałcalności Zgodnie z przyjętą w etyce ogólnej teorią aktów wewnętrznie złych restryktywnie zniszczenie tego życia w ramach konieczności samoobrony wymuszonego działania nie jest aktem moralnie złym, ale aktem nie-złym, moralnie neutralnym, który przy zachowaniu pewnych warunków nabiera cech moralnej dopuszczalności. Ta ogólna zasada zastosowana do bezpośrednio zabójczych działań wojny defensywnej pozwala usprawiedliwić państwo zaatakowane od wszelkiej odpowiedzialności moralnej za spowodowanie w ich wyniku niszczenie życia obywateli państwa - agresora.”
Pozostałoby tylko zadać pytanie czy wspomniane warunki do uznania niszczenia życia obywateli agresora za akt moralnie nie-zły lub za akt moralnie obojętny są spełnione. Śmiem twierdzić, że tak. Nie słychać bowiem by obywatele państw agresorów - Izraela i Rosji - masowo protestowali przeciwko działaniom swoich rządów i armii. Nie ma z ich strony żadnych akcji, dążących do przerwania ludobójstwa, nie ma aktów uznania agresji za bezprawną. Być może pojedyncze osoby wyrażają swój sprzeciw, ale nie tak głośno, by dało się ich usłyszeć. Nawet w ZSRR tzw. dysydenci jakoś potrafili dać światu znać o sobie. W obecnej Rosji czy w Izraelu nie ma jawnych przeciwników ludobójczej polityki.
Kogo więc wolno bronić? Czy wolno nam, katolikom upominać się prawa innych narodów, choć nie są one chrześcijańskie? A czy przypadkiem nie jest tak, że poprawność polityczna każe nie występować przeciw tym, co dziś mają siłę? A może po prostu brak wiadomości na temat nauczania Kościoła w materii wojny dozwolonej nie pozwala nam zobaczyć prawdy.
W nauce Kościoła jest jeszcze jedno - ostatnio jakby zapomniane pojęcie - fałszywy irenizm. Chodzi o ciągłe nawoływanie do pokoju, który prawdziwym pokojem nie jest, lecz jest tylko brakiem wojny. Warto się nad tym zastanowić i przejrzeć jeszcze raz dokumenty Kościoła.