Garść refleksji nad zmianami liturgicznymi.
Od wielu lat staram się codziennie być na mszy świętej. Oczywiście uczestniczę głównie w mszach odprawianych według Novus Ordo Missae, zwanego w skrócie NOM. Jak tylko jednak mi się uda być na mszy "trydenckiej", korzystam z możliwości. W ciągu tych lat widziałam bardzo różne celebracje "nowej" mszy, czyli mszy świętej w rycie zwyczajnym. I tylko jeden "rodzaj" celebracji w rycie "nadzwyczajnym". Chociaż (zaznaczam specjalnie, by nie wywołać błędnego wrażenia), że uczestniczyłam w mszach trydenckich, odprawianych przez różnych kapłanów. Nie mam tu na myśli czasów sprzed reformy liturgicznej. Wtedy, siłą rzeczy, nie było porównania, a i ja byłam albo za młoda, albo za głupia, by zastanawiać się nad liturgią. W czasach późniejszych jednak w niektórych kościołach, najczęściej zakonnych, można było w miarę często być na mszy porannej w rycie trydenckim. Z reguły celebrowali ją starsi księża, którzy mieli na to pozwolenie od Kardynała Prymasa St. Wyszyńskiego lub swoich przełożonych. Reforma liturgiczna, dzięki Prymasowi Tysiąclecia była wprowadzana bardzo powoli. Pozwoliło to ustrzec Kościół w Polsce przed ruiną, która miala miejsce na Zachodzie Europy. Choć i w tamtych czasach byli księża "nowatorzy", było ich na tyle mało, że nie potrafili zaszkodzić ogółowi. Takie nowinki jak "msza beatowa" w Podkowie Leśnej były przyjmowane raczej z sympatią. Trzeba jednak dobrze sobie uświadomić, że większość z nas dała się ponieść pewnej euforii i wydawało się nam, że zmiany liturgiczne mogą wyjść Kościołowi tylko na dobre. Wspomina o tym w różnych swoich rozważaniach kardynał J. Ratzinger. Widział on skutki reformy - opustoszałe kościoły i wcześniej zauważył, że oczekiwana wiosna zmieniła się w srogą zimę.
My jednak tu w Polsce mieliśmy względny porządek, msza "tyłem" lub "przodem" była zawsze celebracją Tajemnicy, przed konfesjonałami były kolejki, nawet członkowie partii brali potajemne śluby i chrzcili swoje dzieci, komunia święta była na kolanach. (Obecnie niestety młodzi ślubów często nie biorą i żyją "na kocią łapę" mimo, że nie ma żadnych do tego powodów.) Nabożeństwa były tak jak zawsze, po kościołach jeszcze śpiewano nieszpory, przy kapliczkach przydrożnych się modlono i śpiewano litanie. I Bogu dziękować wiele tych elementów niezmienionych jest do dziś. Jeszcze są nabożeństwa październikowe, majowe i czerwcowe, jeszcze regularnie odprawia się Drogę Krzyżową, jeszcze ludzie modlą się na różańcu. Jeszcze jest tyle dobrego, że (jestem głęboko o tym przekonana) łatwo może nastąpić odbudowa tego co stracono. A stracono niestety wiele.
Cały czas uspakajaliśmy się mówiąc: "u nas tego czy tam tego nie ma, to tylko na Zachodzie". Ktoś przyjeżdżał i opowiadał, że widział jak ksiądz siada, a świecki rozdaje komunię, my mówiliśmy: "to zwariowany Zachód", opowiadali, że ludzie idą gęsiego do komunii - kwitowaliśmy to słowami: "u nas tego nie ma". Pamiętam bardzo wyraźnie kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam podanie komunii św. na rękę. Było to w 1992 roku na pewnym spotkaniu dominikańskim w Budapeszcie. Moi świeccy bracia i siostry z krajów zachodnich szli w kolejce i przyjmowali komunię na rękę. Dostałam normalnie spazmów. Płakałam chyba przez dwie godziny, a pewien starszy francuski dominikanin chcąc mnie uspokoić powtarzał ciągle: "ale nie płacz, przecież papież pozwolił". Szok był tak duży, że wydaje mi się trwa u mnie do dziś dnia. Nie mogę spokojnie patrzeć na kogoś, kto podchodzi, bierze Ciało Pańskie do ręki i potem sobie najspokojniej w świecie idzie na miejsce. Choć zdarzyło mi się już widzieć i interweniować, gdy ktoś sobie odchodził trzymając Komunikant w dłoni. Tłumaczył się potem, że chciał sobie "poadorować".
Tak, to wszystko "tam" już było, ale u nas jeszcze było dobrze i nie martwiliśmy się specjalnie. Co prawda różne ruchy wprowadzały różne dziwactwa, ale to też rzucaliśmy na karb młodości, braku doświadczenia. Jeśli zresztą były takie celebracje mszy, że znieść tego nie można było, zawsze można było wybrać sobie inną godzinę, innego celebransa, nawet inny kościół (z wyjątkiem małych miejscowości, ale tam było spokojniej). A niszczenie liturgii powoli postępowało. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wraz z innymi prądami z Zachodu wszedł "na całego" trend do wprowadzania coraz to nowszych pomysłów liturgicznych. I o ile jeszcze - podkreślam to po raz kolejny - mamy zachowane w wielkiej mierze nabożeństwa (tak źle widziane przez przeciwników pobożności "ludowej") o tyle celebracja Najświętszej Ofiary przestaje być celebracją "według rubryk", a zaczyna być kreatywnością kapłana. Nie wszędzie oczywiście - nie wolno nic uogólniać.
|
Najpierw zaczęło się od komunii "w procesji". Potem znikły balaski. Potem, po latach trudności i niemożności spokojnego budowania świątyń, zaczęto budować nowe kościoły, z których wiele z kościołem ma tylko wspólną nazwę. Często bowiem są to pomieszczenia o przeznaczeniu sakralnym, w których króluje brzydota. Jeszcze tam znajduje się miejsce dla tabernakulum, chociaż czasami jest wyrzucone na bok, jeszcze znajdzie się miejsce na jakieś obrazy, jedno jednak co łączy większość nowych kościołów, to brak w nich atmosfery, sprzyjającej skupieniu i modlitwie. Niestety ich architektura odzwierciedla cała teologię nowej mszy (NOM). Tak jak liturgia nowej mszy jest skoncentrowana na człowieku, więcej niż na Bogu, tak i te kościoły nie sprzyjają skierowaniu myśli ku Bogu. Warto przyjrzeć się zachowaniu wiernych po zakończeniu mszy św. Myślę, że moje obserwacje są trafne. Otóż jeśli jestem na mszy w jakikolwiek nowym kościele (nawet w dzień powszedni, kiedy obecni są raczej ludzie głębiej praktykujący) nie zdążam nigdy odmówić nawet modlitwy dziękczynnej po mszy - kościół już jest pusty, już ktoś stuka kluczami i trzeba wyjść, nie ma nawet mowy na odmówienie kawałka różańca. Jeśli jednak jestem w starym kościele, gdzie jest cisza i odpowiednia atmosfera, to nigdy nie jestem ostatnia, choć odmawiam o wiele więcej modlitw po mszy św. I od razu uprzedzam zarzuty - to nie jest tak, że w nowych kościołach są bardziej niecierpliwi kościelni, to wierni swoją obecnością i modlitwą wpływają na nich i siłą rzeczy stają się bardziej cierpliwi.
Gwoli prawdy należy jednak powiedzieć, że widziałam kilka nowych kościołów, które nie przypominają sal teatralnych lub hal magazynowych. Jest ich niestety jednak bardzo mało. Prof. Wiktor Zinn pisze w jednej ze swoich książek, że był bardzo zaskoczony widząc na centralnym placu pewnej miejscowości wielki silos. Zaciekawiony zatrzymał samochód i wtedy zauważył, że obok tego silosu stoi krzyż. Z przerażeniem odkrył, że to kościół. Poszedł obejrzeć go modląc się po drodze, by nie okazało się, że jest to dzieło któregoś z jego studentów.
|
Ten opis bardzo trafnie określa jakie są dziś kościoły i jednocześnie pokazuje, że nie mamy prawa winić za wszystko uczelnie, które wykształciły takich architektów. Zakładając, że architekci projektują z zamiarem zrobienia czego dobrego, musimy wziąć pod uwagę i to, że oni myślą o budynku, w którym ma być sprawowana nowa msza. Podobnie zresztą jak większość proboszczów, aprobujących ich projekty. Dla nich kościół to przestrzeń, w której ma znaleźć się miejsce na spotkanie naokoło stołu. Od tego niestety już tylko krok do dziwactw zachodnich, gdzie tabernakulum jest tak zamontowane, że na czas mszy św. może być widoczne i dostępne, a potem znika, bo kościół przemienia się w salę konferencyjną lub teatralną. Słyszałam nieraz zachwyty nad takim rozwiązaniem - że kościół służy ludziom, że mają gdzie się spotkać itd. Jednak lepiej by się nie spotykali, jeśli nie potrafią tego sobie inaczej zorganizować i niech kościół będzie miejscem modlitwy i oddania czci Bogu.
I tak - mamy teraz pełno nowych kościołów, tak zbudowanych, że jeśli nie ma się dwudziestu lat i dobrej sprawności fizycznej, to należy wykazać się wielką pomysłowością, by przyjąć komunię na kolanach. Mamy takie kościoły, gdzie z okien bocznych możemy spokojnie obserwować ulicę, kościoły, w których są boksy dla dzieci, z amfiteatralnym ułożeniem ławek, z pochyłą podłogą jak w kinie, okrągłym ołtarzem na środku, bez naw bocznych, z bohomazami na ścianach, rzutnikami typu "karaoke", głośnikami, mikrofonami, ogrzewaniem, słowem - niby ze wszystkim co jest potrzebne człowiekowi, by się dobrze czuł. W tej atmosferze nic dziwnego, że przychodzą widzowie, siadają na ławkach (czasami nawet na wygodniejszych krzesłach) i czekają na głównego aktora. Nie daj Boże jeśli się minutkę spóźni. Zaczyna się nerwowe patrzenie na zegarek. Już nareszcie jest. Więc cala uwaga - jak w teatrze - skupia się na celebransa. I niestety - on o tym wie. Wie, że zostanie oceniony, że musi się spodobać, by nie zniechęcić wiernych. I zaczyna myśleć intensywnie jak urozmaicić liturgię, by się swoim parafianom spodobać. Może chór dziecięcy, to nic, że siostra, która poprowadzi nie umie tego zrobić. Ale rodzice będą zadowoleni. I chórek dziecięcy zaczyna się produkować na kolejnej mszy św. stając przed ołtarzem, twarzą do rodziców, niech widzą jak zdolne są ich pociechy. A jak dzieci wyrosną należy dla nich zrobić scholę - koniecznie przed ołtarzem, twarzą do widzów i tyłem do tabernakulum. Dzieci się nudzą - trzeba temu zaradzić - niech siadają na stopniach ołtarza, może włączyć do kazania jakąś pacynkę, może kazanie dialogowane, może śpiewy z klaskaniem i podskakiwaniem. I koniecznie skrócić czytania, confiteror i Credo zastąpić wersją skróconą, patrzeć pobłażliwie na to, jak próbują zrobić z kościoła plac zabaw. A dla młodzieży urządzić inne "rozrywki mszalne". I koniecznie przemówić do niej językiem podwórka, blokowiska, ulicy. Bo inaczej mogą odejść. A tak to wiedzą, że wikary to swój człowiek.
|
|
Skąd się to wszystko wzięło? Niestety z reformy liturgicznej. Wybrałam przykład architektury nowych kościołów, by od razu pokazać jak wielka jest różnica w teologii jednego i drugiego rytu. Odpowiada różnicy w architekturze. Wystarczy porównać kościół gotycki z kościołem "silosem" i wszystko staje się jasne.
Przekraczając progi kościoła gotyckiego wchodzimy natychmiast w inną rzeczywistość. Odczuwamy w jakiś niezależny od nas sposób swoją małość, swoją nicość i idąc powoli do przodu, do ołtarza, wiemy instynktownie, że zbliżamy się do Tajemnicy. A gdy pokornie uklękniemy możemy powoli wejść w kontemplację tej Tajemnicy. W kościele nowoczesnym odczucie jest inne. Ponieważ z założenia wnętrze jest takie, by człowiek czul się "jak u siebie w domu", a gusty są różne, mimo woli najpierw zaczyna oceniać, szacować i czuć się zadowolonym lub nie. Przy okazji przyklęka przed tabernakulum, ale dalej nie jest prowadzony przez układ kościoła do Tajemnicy. Gdy zechce się pomodlić (a nie jest na "kolejnym stopniu doskonałości") potrzebuje dłuższego czasu na skupienie się. Oczywiście ktoś w tym miejscu postawi mi zarzut, że nowa teologia właśnie przez to jest lepsza, że ukazuje wielkość człowieka, dla którego Chrystus ofiarował siebie. To wszystko prawda - człowiek jest wielki, ponieważ sam Bóg dał Syna Swego za jego zbawienie. Tylko, że jest drobna różnica - człowiek, gdy poczuje się wielki przestaje się dziwić, że dla niego ofiarował się sam Bóg. Zaczyna myśleć inaczej - jakże to typowe obecnie - Bóg mnie kocha, tak bardzo, że daje swoje życie za mnie. Jestem kochany i to staje się najistotniejsze.
To wszystko prawda, tylko brakuje czegoś bardzo istotnego: dopiero gdy człowiek uświadomi sobie swoją nicość, swoją małość, swoją przemijalność może zacząć rozumieć wielkość miłości Boga.
Spróbujmy wyjaśnić tę myśl jeszcze raz - przez perspektywę ludzkiego myślenia. Łatwo jest pokochać kogoś, kto jest tego wart: trudniej innego, kto jest mało ciekawy, ale rokuje nadzieję, a co dopiero takiego, który jest "zupełnie do niczego". Ale z naszej, ludzkiej perspektywy nawet ten "do niczego" jest taki jak my, więc nie czujemy tej olbrzymiej różnicy, która istnieje między nami a Bogiem. A Bóg jest nie tylko wszechmocny, wszechmogący i wszechobecny, Bóg jest tym "który jest". Mówi On do św. Katarzyny Sieneńskiej w Dialogu: "Ja jestem tym, który jest, ty jesteś tą, która nie jest". Dopiero uświadomienie sobie tego, tej olbrzymiej różnicy, może nam pomóc uświadomić wielkość Boga. Gdy z pokorą uznamy swoją nicość, będziemy mogli dojrzeć wielkość miłości Boga.
To zmienia perspektywę - już nie ja, człowiek jestem w centrum (bo ukochał mnie Bóg), lecz On, Bóg jest w centrum, bo z miłości do mnie oddał swoje życie na Krzyżu. I do tej Tajemnicy prowadzi nas pokorne wejście do świątyni gotyckiej. Nie jest ona czytelna w nowoczesnym budynku kościelnym. Podobnie jest i z tajemnicą liturgii, ale do tego wrócę w następnych rozważaniach.