Ewa Krajska
Czy warto tak rozmawiać ?
“Nie zawsze to łatwe, zważywszy na natarczywość, ale od lat stronię od uczestnictwa w “statystowaniu” radiowo-telewizyjnym - w tych wszystkich zgromadzeniach przed mikrofonami i kamerami telewizyjnymi, które kończą się kłębowiskiem różnych “według mnie”, podczas gdy prowadzący zerka ukradkiem na zegar i nakłania do pośpiechu. Nie wierzę faktycznie, żeby z tego zalewu dyskusji ludzie odnosili jakąkolwiek korzyść czy otrzymywali trochę więcej prawdy. Przeciwnie, sądzę, że funkcją owych debat jest niszczenie samej idei oraz możliwości istnienia prawdy. Wszystko jest tu tylko opinią, do każdego przekonania można zawsze podłączyć inne, z nim sprzeczne. Tot capita, tot sententiae (tyle głów, tyle zdań), a im więcej ich jest, oraz bardziej nie do pogodzenia ze sobą, tym lepiej, i organizatorzy bardzo są temu radzi. “Konfrontacja” będzie “żywa, błyskotliwa”, wpłynie to korzystnie na audience (audytorium); kto zaś chciałby wyjść poza te ramy, “wycisnąć” jakąś konkluzję, będzie uważany za człowieka nietolerancyjnego, wręcz fanatyka”.
Tak pisał, w końcu ubiegłego stulecia, Vittorio Messori analizując praktyki stosowane przez włoskie media. Dziś te praktyki są obowiązującym kanonem polskich środków przekazu, a szczególnie stały się plagą telewizji. Debaty telewizyjne, a dotyczą one dosłownie wszystkiego, prowadzone są według schematu opisanego przez włoskiego dziennikarza. Żaden program publicystyczny, dotyczący czy to polityki, zdrowia, mody, sztuki, wychowania, rolniczych porad, zdrowego żywienia, nie odbywa się bez udziału kilku, albo kilkunastu “ekspertów” reprezentujących różne szkoły, rozmaite punkty widzenia. I tak powoli przyzwyczajani jesteśmy do tego, że każda kwestia jest względna, że na każdy problem można spojrzeć z różnych stron, że racje są zwykle podzielone, a prawda leży gdzieś pośrodku, a wybór należy do ciebie. Wszystko staje się kwestią do dyskusji, kulturalnego dialogu, kompromisu tak, aby nikogo nie urazić, nie dotknąć czyjejkolwiek wrażliwości. Jak pisze V. Messori “ów szlachetny środek, jakim jest dialog, został podniesiony do rangi celu - tak, jakby po zrozumieniu, co o tym myśli rozmówca, wszystko miało się na tym skończyć, i na przekazaniu najlepszych pozdrowień dla rodziny.”. Pół biedy jeśli ten dialog dotyczy spraw mało dla nas istotnych, lub takich na które i tak nie mamy większego wpływu. Problem zaczyna się wtedy, gdy w ten sam sposób traktuje się zagadnienia podstawowe dla człowieka, gdy dyskutuje się o dobru i złu. Ma to miejsce np. w programie Pospieszalskiego “Warto rozmawiać”. Formuła tego programu jest dokładnie zgodna z opisanym wyżej wzorcem. I tak mamy w nim cały wachlarz specjalistów z danej dziedziny, reprezentujący wszystkie możliwe opcje światopoglądowe, a nawet więcej, bo i zaproszona publiczność jest wyselekcjonowana w ten sam sposób. Oglądający program wie, lub przynajmniej domyśla się jakiego poglądu jest prowadzący, ale ten robi wszystko, aby ukryć swoje przekonania, w obawie o posądzenie go o fundamentalizm, brak obiektywizmu, ciasnotę poglądów, “brak ducha dialogu” i Bóg wie co jeszcze. Dlatego z uwagą wysłuchuje (i każe słuchać innym) najbardziej absurdalnych opinii takich znawców problematyki moralnej jak np. pani Środa. Czemu ma służyć taka dyskusja o aborcji, czy eutanazji? Nikt chyba nie jest tak naiwny, żeby wierzyć, iż przyniesie ona zmianę przekonań wojujących ateistów, wrogów katolickiej moralności, liberałów. Może przekonać przekonanych? Trudno nie odnieść wrażenia, że dominuje tu postawa typowa dla wielu katolików, którą charakteryzuje niepewność, przekonanie, że aby rozsądzić dobro i zło, trzeba wielu debat i dyskusji, poszukiwań kompromisów, usprawiedliwień dla przyjętych rozwiązań, takiej “obróbki”, aby nie zgorszyć nimi świata, nie narazić się na zarzut radykalizmu i nieżyciowości. W rezultacie, w masie różnych przekonań, zatraca się jasność stanowiska, następuje jego rozmycie, wyłania się coś, co, choć okaleczone, jest dla wielu do przyjęcia. Na oczach widza rodzi się nowe zjawisko - jakiś światopoglądowy “ekumenizm”, zgodnie z którym w każdym poglądzie można znaleźć coś “dla siebie”, a także żeby przyjąć pewną prawdę trzeba najpierw poznać wszystkie możliwe odpowiedzi aby móc dokonać wyboru. Kryterium wyboru nie jest tu odniesienie do prawdy, ale “siła argumentów”, którą stanowi najczęściej elokwencja “eksperta” lub zgodność wypowiadanych przez niego opinii z naszymi odczuciami. Przegrywa “najsłabsze ogniwo”, tj. najmniej atrakcyjny rozmówca. Skutki przyjęcia takiej formuły prowadzenia dyskusji, formuły “okrągłego stołu”, są takie same jak jej politycznego pierwowzoru - wielkie oszustwo. Prawdy, w które katolik powinien wierzyć, jeśli chce nim być, nie muszą być atrakcyjne, łatwe do przyjęcia przez wszystkich, a przynajmniej przez większość. Nie muszą też być “podparte” niepodważalnymi argumentami. My wiemy, że mądrość Boża będzie zawsze głupstwem dla świata. Chodzi o to, żeby te prawdy wypowiadać, żeby “wyłożyć znowu na stół karty wiary” Wierzący potrzebują dziś nie dyskusji o tym, co dobre a co złe, ale wiedzy, którą daje Ewangelia i nauczanie Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Dlatego rozwlekle dyskusje, mnożenie słów w sprawach oczywistych dla katolików jest nie tylko zaprzeczeniem nauki Chrystusa: “Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od złego pochodzi”, ale rodzi przekonanie, że moralność katolicka jest otwartą propozycją, jakimś punktem wyjścia do coraz “lepszych” rozwiązań, czymś, co wymaga mediacji i kompromisów. Jeżeli zatem katolicy mają prowadzić dialog to tylko przy wyraźnym określeniu swojego stanowiska z zaznaczeniem tego, co w poglądach rozmówcy jest do zaakceptowania, a co do potępienia. Ale to wymaga wypowiedzi jednoznacznych, nazywających rzeczy po imieniu, często niepopularnych.
Nie powinniśmy dyskutować wokół odpowiedzi na pytanie “Czy wolno zabijać dzieci nienarodzone?”, ale powinniśmy zastanawiać się wspólnie i głośno, co zrobić, żeby dzieci takich nie zabijano. Nie powinniśmy deliberować nad tym czy homoseksualizm jest czymś złym czy nie, ale nad tym, co zrobić żeby to zboczenie dotykało jak najmniejszej liczby ludzi i w jaki sposób pomóc tym, których ono dotknęło itp., itd.
Program Pospieszalskiego jest często chwalony, bo pojawiają się w nim, wśród licznej rzeszy osób podważających porządek naturalny, prawdę i dobro, katolicy, którzy i są dopuszczani do głosu. To żaden postęp, sukces, zwycięstwo. To klęska i krecia robota. Równa się prawdę z fałszem, dobro złem, miesza w głowach i bije pianę, a efekt tego, zamierzony czy nie, w sposób ścisły wiąże się z relatywizmem poznawczym i moralnym. Program Pospieszalskiego bardziej jeszcze niż programy, do których katolików się nie zaprasza, służy temu celowi.
19 VIII 2005