Strona główna
Internetowej
Gazety Katolików
Arkadiusz Robaczewski
Nie tylko wolno, ale trzeba zakazywać!


Końcówka 2005 roku naznaczona została jazgotem kolorowych mniejszości seksualnych i pojękiwaniem wtórujących im intelektualistów, leciwych już dziś weteranów lewicowych zamieszek z 1968 roku, które naruszyły kruszyły resztki ładu naszej cywilizacji. Przez wierną rewolucyjnym ideałom prasę (rewolucja zawsze „broniła” rzekomo uciśnionych) przetoczyły się tyrady w obronie demokracji i swobód obywatelskich zagrożonych przez totalitarne zapędy nowej władzy, która posuwa się nawet do tego, że zakazuje tak fundamentalnego prawa, jak prawo do zgromadzeń. Właściwie tyrady te były nużące przez swą intelektualną miałkość, zdolną jedynie do prostackich i w dodatku , co podkreślić trzeba, fałszywych rozróżnień pomiędzy „demokracją”, a „totalitaryzmem”; warto jednak na przykładzie nawet tych nieszczęsnych prób obrony prawa moralnego zła do strojenia się w szatki cnoty, zobaczyć, o co chodzi w tym galimatiasie. Tym bardziej, że jak słychać Ti i ówdzie, wiosna ma być czasem kolejnej rewolucyjnej ofensywy homoseksualnego lobby.
Maria Szyszkowska, gdy była jeszcze senatorem RP walkę o prawa pedałów do zawierania cywilnych związków przyrównała do marksistowskiej walki o prawa uciśnionej i wyzyskiwanej klasy robotniczej z przełomu XIX i XX wieku. Wiadomo, że rewolucjonistom komunistycznym nie chodziło bynajmniej o rzekomo uciskaną klasę robotniczą; rewolucjoniści posłużyli się „proletariatem” w celu zdobycia władzy. Sama „uciskana klasa” nie była jednak zainteresowana rewolucją robioną w jej imieniu. - rewolucja marksistowska w swej postaci z początków ubiegłego wieku poniosła klęskę. Co było jej przyczyną? Dlaczego lud, który chcieli wyzwolić rewolucjoniści nie przyjął owego dobrodziejstwa? Pisze , nie bez ironii, Patrick Buchanan: „Marks się pomylił, bo kapitalizm wcale nie zubażał robotników. Faktycznie, grupa ta miała się coraz lepiej, zaś do rewolucji się nie przyłączyła, bo dusza jej była przez dwa tysiące lat nasączana chrześcijaństwem, co uczyniło ją ślepą na jej prawdziwy interes klasowy.
Dopóki chrześcijaństwo i zachodnia kultura, te systemy odpornościowe kapitalizmu, nie zostaną wykorzenione z duszy człowieka zachodu, marksizm nie będzie się tu mógł zakorzenić. (...). Trawestując „Nowy Testament, słowo Marksa, owo ziarno rewolucji, upadło na kamienistą glebę chrześcijaństwa i obumarło.” (Śmierć Zachodu, s. 100).
By rewolucja zwyciężyła, należało zatem znaleźć sposób na spulchnienie użyźnienie tej kamienistej dla nowych idei gleby. Zamiast terroryzmu siły i tajnej policji trzeba było znaleźć inny środek. Niezwykle skuteczny okazał się terroryzm kulturowy.
Jeden ze strategów owego terroryzmu, węgierski marksista Gyorgy Lukacs, jako jego narzędzie widział uderzenie w rodzinę i podstawy wychowania, będące wyróżnikiem cywilizacji Zachodu. Realizując jego recepty, do szkół na terenie Węgier wprowadzono jeden z pierwszych programów nowego wychowania. Istotnymi jego elementami była edukacja seksualna (wolna miłość nade wszystko), a także wskazywanie na przestarzałość rodziny w jej tradycyjnym modelu. Uczono, że religia katolicka jest czymś antyludzkim, ponieważ krępuje człowieka w jego swobodnych wyborach i zamyka drogę do przyjemności. Zarówno tradycyjna rodzina, jak i tradycyjna wiara jest czymś, co chcący żyć szczęśliwie człowiek musi odrzucić –tylko wówczas szczęście może osiągnąć.
Podobny pogląd na zwycięstwo rewolucji miał włoski filozof Antonio Gramsci. Przebywał w Rosji sowieckiej i na własne oczy widział klęskę rewolucji wprowadzanej metodami siłowymi. Widział też „wypaczenia czystej idei marksistowskiej” przez twardogłowego Stalina i jego siepaczy. Doszedł zatem do przekonania, że nie tędy droga. Aby dokonać rewolucji marksistowskiej w duszach społeczeństw formowanych przez całe stulecia przez chrześcijaństwo, potrzeba zmiany mentalnej, rewolucji w myśleniu i wartościowaniu, rewolucji pragnień i celów. Najlepiej do zrealizowania takich zamiarów nadaje się kultura: edukacja i szkolnictwo, uniwersytety, sztuka we wszystkich swych dziedzinach, media, nawet wspólnoty religijne – oto odpowiednie narzędzia do zburzenia starego porządku. Nie będzie to burzenie kilofem i buldożerem, jak próbowano to czynić w Moskwie, nie nagłe i gwałtowne, ale zmiana dokonana niepostrzeżenie prawie, rozciągnięta w czasie; będzie to jednak zmiana dogłębna i zasadnicza. Trzeba sięgnąć do samych fundamentów i usunąć je, zmieniając potem cały gmach cywilizacji. „Cywilizowany świat został dokładnie nasączony chrześcijaństwem przez 2000 lat i reżim ugruntowany w wierze i wartościach judeo-chrześcijańskich nie może zostać odrzucony, zanim korzenie te nie zostaną odcięte” – pisał Gramsci.
Program Gramsciego został zrealizowany, dziś wiemy to aż nadto dobrze, z powodzeniem. Niewiele się ostało z norm, poglądów i obyczajów, które przez 25 wieków kształtowały kulturę Europy. Rewolucja marksistowska, która poniosła klęskę, gdy wprowadzano ją terrorem, dziś niemal osiągnęła swój cel.
Marks ogłaszał konieczność śmierci Boga, wszelkich bogów, aby człowiek mógł być ostatecznie wyzwolony – do wyzwolenia nie wystarczy sama tylko zmiana stosunków produkcji pracy. Ateizm Marksa polega nie tyle na zaprzeczaniu istnienia Boga, co na Jego uśmierceniu. Jednakże Boga zabić naprawdę nie można. Marks był tego mniej lub bardziej świadom. Cóż zatem czyni on, a po nim wszyscy naśladowcy jego idei? Trzeba zabić obraz Boga w człowieku – twierdzą zgodnie. Trzeba zabić w człowieku wszystko, cokolwiek go z Bogiem łączy. Pierwsi naśladowcy Marksa po prostu burzyli cerkwie i kościoły, mordowali księży i zakonnice, palili religijne książki, ogłaszali szaleńcze z naukowego punktu widzenia teorie o pochodzeniu świata i człowieka, etc. Ich późniejsi, aż po współczesnych, naśladowcy, o wiele owocniej wykorzystują szatańską inteligencję. Już nie burzą kościołów, nie palą książek. Niszczą obraz Boga w człowieku, posługując się sposobami bardziej wyrafinowanymi, nie wprost. Ich metodą jest odzięcie człowieka od rzeczywistości, wmówienie, że poznać jej nie można, podmiana znaczenia słów, rozmycie zakresu pojęć. Fundamentem ich poczynań jest, będące „szczytowym osiągnięciem” współczesnego czasu przekonanie o nieistnieniu prawdy, dobra i piękna, o niemożliwości poznania świata. Jest to prosta droga do odcięcia człowieka od Boga. Jeśli bowiem nie poznajemy świata, skądże możemy wiedzieć cokolwiek o jego Stwórcy, o mierze prawdy i dobra i piękna? Pozostają nam nasze własne pożądania i intelektualne urojenia – z nich czynimy miarę. Wmawia się nam, że to miara jedyna poprzez potężne środki. Współczesny marksizm dokonał rewolucji poprzez, jak chciał Gramsci, kulturę: literaturę, teatr, film, poprzez systemy szkolnictwa i media. Dokonał odrzucenia intelektualnego, duchowego dorobku ludzkości, zdobywanego w trudzie przez stulecia. Dorobek ów pozwalał człowiekowi odnieść się racjonalnie do dramatu ludzkiego życia, do niepewności, jaką niosły ze sobą rozmaite wydarzenia i okoliczności; nawet w trudnym do rozwikłania splocie intencji, czynów, uwarunkowań, tak przecież nieodłącznym od ludzkiego życia – pozwalał odnaleźć miarę dobra i zła. Dziś dorobek ten zastępuje się nie cierpiącym sprzeciwu, głoszonym z katedr uniwersyteckich i łam najbardziej opiniotwórczych pism, a także autorytarnych instytucji, oznajmiających, że nie ma prawdy i dobra i piękna – są tylko poglądy, nie ważne, prawdziwe czy fałszywe.
Na takim gruncie kulturowym poczynają sobie współcześni „proletariusze” – homoseksualiści. Sympatie ruchu homoseksualnego z neomarksistami na całym świecie, często instytucjonalne związki z partiami neomarksistowskimi i bliźniaczymi socjaldemokracjami nie pozostawiają złudzeń – mamy do czynienia z utrwalaniem zdobyczy marksistowskiej rewolucji. Nietrudno też odkryć, że schemat dialektyki marksistowskiej jest z powodzeniem stosowany w walce o „prawa homoseksualistów”. Homoseksualiści sami siebie nazywają mniejszością, którą spotykają represje i ucisk ze strony heteroseksualnej większości. Dlatego trzeba walczyć o wyzwolenie tej „uciskanej” grupy, tak, jak niegdyś rewolucjoniści walczyli o wyzwolenie klasy proletariatu spod ucisku kapitalistów. Jeden z prekursorów zorganizowanego ruchu homoseksualnego, Harry Hay był szczególnie dumny z takiej koncepcji. U ludzi wrażliwych na cudzą krzywdę zmniejszała naturalną niechęć wobec homoseksualizmu. Zjednywała też lewicowe, neomarksistowskie organizacje różnej maści, które cieszyły się wpływami w mediach, środowiskach akademickich, nawet kościelnych, które widząc homoseksualistów jako ciemiężoną mniejszość, wszelkimi środkami zabierali się do jej obrony, wręcz promocji. (Więcej na ten temat w książce pt. „W obronie wyższych praw. Dlaczego musimy przeciwstawić się legalizacji związków homoseksualnych?”, wyd. Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi).
Planowane zwycięstwo rewolucji seksualnej oparte jest właśnie na takim kulturowym relatywizmie, nierozróżnianiu prawdy od fałszu, dobra od zła – relatywizm ten charakterystyczny jest dla wszelkiej maści socjalizmów: od marksistowskiego, poprzez faszystowski, aż do dzisiejszego, demokratycznego. Ruch homoseksualny jest istotną siłą tego socjalizmu. Jednym z głównych jego zadań jest utrwalenie i legitymizacja, dokonanego już wstępnie wcześniej, zakwestionowania realnej różnicy między dobrem a złem. Tym razem ma się owo zakwestionowanie dokonać w sferze faktów – w sposób niepodważalny, ostateczny.
Tymczasem, na gruncie racjonalnej, realistycznej, zdroworozsądkowej wreszcie analizie należy stwierdzić, że homoseksualizm jest moralnym złem, dlatego domaganie się prawa do manifestowania tego typu zachowań, manifestowania, które ma wywołać ich akceptację, jest domaganiem się społecznej akceptacji dla zła, które jest brzemienne w konsekwencje dla całej społeczności, od której takiej akceptacji się wymaga.
Niektórzy konstytucjonaliści przekonują, że nie można zakazywać prawa manifestowania racji homoseksualistom; powołują się przy tym na prawo do zgromadzeń jako na jedno z fundamentalnych praw konstytucyjnych. Czy takie prawo mają także ci, którzy swoim działaniem godzą w porządek społeczny, w więzy, które scalają jednostki w społeczność, państwo, naród? Tzw. „miłość homoseksualna” nie ma nic wspólnego z prawdziwą miłością, która polega, najprościej mówiąc, na ofiarowaniu siebie, rezygnacji z siebie i ciągłym wspieraniu osoby kochanej w dążeniu do dobra. Taka miłość swój pełny wyraz znajduje w małżeństwie – nierozerwalnym związku mężczyzny i kobiety, nastawionym na, poza wyżej wymienionymi celami – zrodzenie potomstwa. Trudno przecenić obecność takiego związku, małżeństwa, w społeczności. Jest ono gwarantem trwałych, więzi społecznych, wychowywaniu do pracy na rzecz dobra wspólnego. To w rodzinie młodzi ludzie uczą się pokonywania siebie, życia we wspólnocie, służby dla dobra drugich. Te cechy, rozwijane pierwotnie w rodzinie, są konieczne do normalnego funkcjonowania społeczeństwa. Dlatego zadaniem państwa jest ochrona rodziny. Ochrona ta polega również na niedopuszczaniu do jakiejkolwiek afirmacji czegoś, co pośrednio lub bezpośrednio deprecjonuje wartość naturalnych uwarunkowań, na których rodzina jest oparta. Jednym z tych uwarunkowań jest komplementarność płci – mężczyzny i kobiety.
Homoseksualiści i ich zwolennicy, w tym również ci, którzy bronią prawa homoseksualistów do manifestowania ich zachowań i domagania się dla nich praw cywilnych pomijają mało spektakularną acz istotną kwestię: normatywność natury ludzkiej. Natura ludzka jest normą moralności; działania zgodne z nią są moralnie dobre, działania przeciw niej są moralnie złe. Natura ludzka wyznacza sposób i cel działania człowieka. Czym jest natura ludzka? Natura, jak wiadomo, to coś, co odróżnia jeden byt od drugiego. To zarazem coś, co charakteryzuje sposób działania „On ma już taką naturę” – mówimy czasem, chcąc wytłumaczyć czyjś sposób działania. Tym, co nas odróżnia od innych bytów jest nasza rozumność – posiadamy intelekt i wolę. Moralnie dobre działanie to działanie, jak już zaznaczyliśmy, zgodne z naturą, a zatem rozumne i wolne. Dodajmy tu jeszcze: przedmiotem intelektu jest prawda, woli zaś dobro. Prawda i dobro to cel ludzkiego działania, wyznaczony przez naturę. Moralnie dobre działanie polega na odczytywaniu prawdy i zgodnym z nią działaniem, czyli spełnianiu dobra. Prawda, dobro – one nie są zależne w swym istnieniu i treści od ludzkich sądów, upodobań. To nie człowiek decyduje, co dobre, a co złe, co prawdziwe, a co fałszywe; on może to co najwyżej odczytać – jest nawet do tego odczytywania i odczytania zobowiązany. Stąd homoseksualizm możemy klasyfikować jako działanie moralnie dobre albo jako działanie moralnie złe. Ponieważ sprzeciwia się ono w sposób niezwykle istotny prawdzie o człowieku, jego naturze – jest działaniem moralnie złym. Domaganie się prawa do manifestowania zachowań homoseksualnych, co więcej, usankcjonowania tych zachowań prawem cywilnym – jest jakąś przedziwną aberracją. Władza nie tylko ma prawo zakazywania manifestowania takich zachowań – jest zobowiązana wszelkimi środkami do takich manifestacji nie dopuścić. Nie można brać utaj pod uwagę prawa do wolności zgromadzeń, czy wyrażania swoich poglądów – prawo to, jakkolwiek ważne, nie jest jednak podstawowe, tylko podporządkowane rzeczywistemu dobru człowieka i społeczności, w której człowiek żyje. Domaganie się społecznej akceptacji dla zachowań przeciwnych naturze, jakimi są zachowania homoseksualne w takie dobro celnie godzi. Jak zresztą wiele zinstytucjonalizowanych zachowań, by nie powiedzieć wszystkie, które wywodzą się z rewolucyjnego, w tym wypadku marksistowskiego spojrzenia na świat.
To, co nazywa się miłością homoseksualną nie jest w ogóle możliwe, ze względu na brak komplementarności można mówić w odniesieniu do relacji jednopłciowych jedynie o wybujałym pożądaniu seksualnym lub uzależnieniu natury psychologicznej, które jest wynikiem rozchwiania uczuciowego lub zaburzeniem emocji. Odwoływanie się w hasłach głoszonych przez ruch homoseksualny do rzekomej miłości ma na celu rozmycie obrazu tego, czym naprawdę są związki między osobami tej samej płci. A są relacjami osób którzy albo nie panują nad swoją seksualną, w dodatku nienaturalnie ukierunkowaną rządzą, albo osobami o poważnych zranieniach psychicznych, które to zranienia generują z kolei patologiczne zachowania w sferze seksu. Naprawdę, nic do rzeczy nie mają tutaj jakiekolwiek orzeczenia takich czy innych organizacji, nawet światowych, które próbują karkołomnie uzasadniać, że homoseksualizm jest zdrowy i piękny. Czy jeżeli jakiś światowy związek motoryzacji orzekłby, że naturalne i korzystne jest, że tłok od silnika pracuje w rurze wydechowej, a nie w samym silniku, to społeczność miałaby przyjąć owo orzeczenie jako normę i pewnik? Jasne, że nie. Próba wcielenia takiego orzeczenia w życie doprowadziłaby po prostu do poważnej, by nie powiedzieć całkowitej dysfunkcji ruchu motoryzacyjnego. Podobnie jest z homoseksualizmem. Praktyki homoseksualne są przeciwne naturze ludzkiej, w którą wpisana jest komplementarność płci. Komplementarność ta i związana z nią płodność jest gwarantem trwania rodzaju ludzkiego. W naszej cywilizacji owa płodność związana jest z instytucją rodziny, w której następuje nie tylko biologiczne zrodzenie człowieka, ale także jego rodzenie duchowe, rozwój osobowy. Homoseksualizm jest zaprzeczeniem tej rzeczywistości, dlatego żadna władza, której zależy na dobru społeczności (narodu, państwa) ma nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek nie godzić się na manifestowanie zwyrodnień; nie wspominając o ich akceptacji.
Obrońcy prawa homoseksualistów do manifestowania ich nienormalności w Polsce dziwią się tym, którzy nie chcą do nich dopuścić również dlatego, przecież nie szokują one obscenicznością, jak w niektórych krajach Europy, np. w Niemczech. O ile można by dyskutować nad zakazem takich obscenicznych parad, o tyle nie ma co robić problemu wokół rzekomo spokojnych manifestantów – mówią. Takie rozumowanie grzeszy naiwnością i nie respektuje tzw. Prawa zstępowania w dół. Jego literackie sformułowanie znajdujemy u G. K. Chestertona, W jednym z jego opowiadań prostoduszny ksiądz ostrzega szlachetnego złodzieja przyłapanego na kradzieży diamentów: „Masz humor i swoiste poczucie honoru. Ale nie myśl, że długo zachowasz te skarby. Łatwo dostrzec górną granicę dobra, nikogo jednak nie powstrzyma dolna granica zła, bo jej w ogóle nie ma. Droga schodzi coraz niżej i niżej. Człowiek poczciwy zaczyna pić i staje się okrutnikiem. Maurice Blum – początkowo ideowy anarchista i prawdziwy ojciec ubogich – był pod koniec życia ohydnym szpiegiem i donosicielem, z którego usług korzystały dwie strony i obie nim gardziły (…) Chełpisz się, że nie popełniasz czynów niecnych, a przecież dziś taki czyn chcesz popełnić. (…) nim umrzesz, dokonasz rzeczy nieporównanie podlejszych.”. (G. K. Chesterton. „Niewinność księdza Browna”).
Zapewne pierwsze parady berlińskie też nie wyglądały na demonstrację ohydnych zachowań. Ale były właśnie wstąpieniem na ową drogę, która „schodzi coraz niżej i niżej”, i która, niech to wzbudzi niepokój – nie ma dolnej granicy.
Nie można dopuścić do kolejnych zwycięstw ruchu homoseksualnego, nie można tu ustępować ani na krok. W starciu tym nie chodzi o tryumf takiej czy innej opcji światopoglądowej – jak próbują sugerować członkowie homoseksualnego lobby. Chodzi o rozstrzygające pytanie, czy życie narodu i organizację państwa opieramy na integralnej koncepcji człowieka czy na wynaturzonych pragnieniach nieszczęśliwców.


29 III 2006