Strona główna
Internetowej
Gazety Katolików
Maria Kominek OPs
Zapaść cywilizacyjna

Samobójstwo uczennicy szkoły gdańskiej poruszyło opinię publiczną. Natychmiast ukazało się w prasie wiele wypowiedzi ludzi, uważanych powszechnie za autorytety w różnych dziedzinach: wypowiadali się duchowni, politycy, pedagodzy, pisarze. Prawie wszyscy koncentrowali się na winie nauczycieli lub na ich zadaniach, na roli szkoły lub na konieczności przeprowadzenia zmian w obecnym modelu szkolnictwa. Mało kto próbował sięgnąć do sedna sprawy. Dlatego warto pokusić się o krótką analizę zjawiska, które nazywam zapaścią cywilizacyjną. Zapaść, jak wiadomo, jako termin medyczny oznacza taki stan, który zagraża życiu i dlatego wymaga szybkiej interwencji lekarza. W tym przypadku określenie zapaść używam jako nacechowane pewnym, bardzo umiarkowanym optymizmem – jest szansa na uratowanie, jeśli będzie szybka i skuteczna interwencja. A czy taka interwencja jest możliwa? No cóż – należy w to wierzyć, Bóg zawsze może zechcieć dokonać cudu.
Ubolewam nad samobójczą śmiercią dziewczyny. Rozumiem doskonale, że została ona doprowadzona do takiego stanu psychicznego, w którym wydawało się jej, że nie ma innego wyjścia niż popełnienie samobójstwa. Jednocześnie z przykrością należy stwierdzić, że gdyby Ania nie popełniła samobójstwa, nikt by się nie zainteresował głębiej tym haniebnym zdarzeniem. Być może nauczyciele dowiedzieliby się, że coś niemiłego miało miejsce w szkole, a być może i nie. Jedno jest pewne – nikt by nie ukarał winnych, najwyżej obniżono by im ocenę za sprawowanie i to na pierwszy semestr, a na koniec roku wszystko wróciłoby do normy. Taka jest obecnie szkoła i czas stanąć w prawdzie i zobaczyć stan faktyczny.
Zacznijmy od problemu szkoły. Zadałam sobie trudu i przeczytałam wiele wypowiedzi uczniowskich na ogólno dostępnych forach młodzieżowych. Przeważają (i przerażają) opinie spokojne, z których da się wyczytać, że to, co się stało w szkole Ani, nie jest uważane za coś nadzwyczajnego. W opinii wielu Ania była osobą psychicznie słabą, która nie potrafiła sobie poradzić z konkretną sytuacją. Młodzież szkolna opowiada o „zabawach” o zabarwieniu seksualnym, jako o czymś normalnym. Dla przykładu – pewna dziewczyna pisze, że u niej w klasie jest normalnie, że chłopcy ciągną dziewczyny za stringi, ale dziewczyny nie wiele sobie z tego robią. Tak samo za normalne wydaje się uczniom znęcanie się nad słabszymi czy to fizycznie, czy to psychicznie. Sami twierdzą, że to wszystko trzeba znieść, by przejść przez „piekło gimnazjum”. To ostatnie określenie pojawia się regularnie w rozmowach młodzieży. Nie ma sensu cytować wypowiedzi uczniów, są łatwo dostępne w Internecie, zresztą większość z nich pisana jest językiem, jeśli nie wulgarnym, to bardzo niekulturalnym. Zacytuje tylko jedną, którą uważam za najbardziej tragiczną ze wszystkich: Szczerze, to co się dzieje w szkołach to tylko nasza wina. I żadne reformy szkolnictwa nie pomogą. My jesteśmy inaczej wychowani niż nasi rodzice, dziadkowie, inaczej myślimy, żadne reformy nie pomogą. Nic nie pomoże.
Takie jasne i proste stwierdzenie, zupełnie na zimno – nic nie pomoże, jesteśmy wychowani inaczej, żadne reformy nie pomogą. Niestety, należy się zgodzić ze stwierdzeniem, że żadne reformy nie pomogą. Wina jednak nie leży tylko po stronie uczniów. Po większej części leży po stronie dorosłych. Wyraził to arcybiskup Sławój Leszek Głódź w swej homilii, mówiąc: ta krew obciąża nas wszystkich. Można tu polemizować ze słowem „wszystkich”, bowiem mimo całkowitego upadku systemu wychowawczego były i są osoby, które otwarcie sprzeciwiały się i sprzeciwiają temu, co się dzieje. Najczęściej były i są one jednak usuwane na margines opinii publicznej i nikt nie słyszy ich głosu. I tak doszło do tego, że dziecko 14 letnie w sposób beznamiętny mówi: nic nie pomoże!
Jak wcześniej wspomniałam wiele było wypowiedzi na temat tragedii gdańskiej, mało jednak kto pokusił się o analizę problemu. Wyjątkiem jest chyba tylko prof. B. Wolniewicz. Mówi on: Podobne zjawiska dzieją się dziś na wielką skalę - tyle że na ogól się o tym nie dowiadujemy. Mamy do czynienia ze zdziczeniem obyczajów szkolnych, które jest następstwem pozbawienia nauczycieli autorytetu i zrujnowania dyscypliny szkolnej. Ten stan jest skutkiem działań wielu psychologów i urzędników oświatowych, podejmowanych w imię samorealizacji młodzieży i przyjaznej szkoły. Pytam: co w czasie tych dramatycznych wydarzeń robili nauczyciele i psycholodzy? Zaatakowana dziewczyna czuła się poniżona w swojej kobiecości i człowieczeństwie. Przerażała ją myśl, że jutro znów będzie musiała przyjść do szkoły, a tam wszyscy za jej plecami będą chichotać i wytykać ją palcami. Przerażające jest także to, że do przemocy doszło w szkole - w klasie. Słyszę, że jej koleżanki próbowały ją bronić. Pytam więc: co robili pozostali chłopcy w tej klasie? Mentalność, która się w tym przypatrywaniu przejawiła, jest znakiem całkowitej klęski nowej pedagogiki, która wmawia rodzicom, że dzieciom nie wolno niczego narzucać, bo może im to wypaczyć charakter: nie wolno karać, należy raczej wysłać dziecko do psychologa. Rodzice, nauczyciele i nieszczęsna dziewczyna z Gdańska są ofiarą tych poglądów dominujących w pedagogice.
Otóż właśnie o to chodzi – samobójstwo Ani przyczyniło się do ujawnienia całkowitej klęski pedagogiki. To co dotychczas się działo w szkołach nie wystarczyło, by opinia publiczna spróbowała dokonać jakiegoś, choćby pobieżnego rachunku sumienia. Poniżenie nauczycieli, zjawisko tzw. fali, powszechne używanie narkotyków, pilnowanie szkół przez specjalnie do tego celu zatrudnionych ochroniarzy, niechęć dzieci i młodzieży do nauki szkolnej, zastraszenie rodziców przez nauczycieli i nauczycieli przez rodziców i szczególnie przez uczniów i wiele jeszcze innych symptomów choroby szkolnictwa – to wszystko jest powszechnie znane i wszyscy chętnie przymykają oczy, nie chcąc komplikować sobie życia. Należałoby zapytać: czy można jeszcze coś naprawić? Prawdopodobnie nie – i to jest chyba najbardziej tragiczne. Dlaczego – mógłby ktoś zapytać – patrzę tak pesymistycznie na problem szkolnictwa. Przecież można założyć, że znajdą się ludzie dobrej woli i przeprowadzą dobrą i skuteczną reformę. Można oczywiście zrobić takie założenie. Tylko że, jak mówi o. Jacek Woroniecki OP: nawet najlepszy wychowawca skazany jest na niepowodzenie w niesprzyjającym środowisku. Środowisko zaś, czyli społeczeństwo lub inaczej – model cywilizacji, w której obecnie żyjemy – jest niesprzyjające, wręcz wrogie.
Kiedy się to wszystko zaczęło? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Chyba jednak pierwowzorem jest Emil. Przypomnijmy – zdaniem J.J. Rousseau wychowanie powinno sprowadzać się do umożliwienia dziecku swobodnego wzrostu i dojrzewania oraz chronienia jego rozwoju przed zgubnymi wpływami zewnętrznymi. Chodziło o tak zwane wychowanie negatywne, odrzucające wszystkie środki, zmierzające do urabiania dziecka, do realizowania celów i ideałów narzuconych z zewnątrz. Rousseau pisał: w porządku naturalnym wszyscy ludzie są równi, powszechnym ich powołaniem jest stan człowieczeństwa... Żyć – oto zawód, którego chcę nauczyć. Brzmi to tak bardzo znajomo, wręcz współcześnie.
Naturalizm pedagogiczny Rousseau doprowadził do tragicznych eksperymentów wychowawczych w „zakładach naukowych” opartych na naturalnej pedagogiki. Wiele dzieci skazano na bycie „wilkiem”. I jakoś nikt nie zwracał na to uwagi, że sam twórca „nowej pedagogiki” pozbył się swoich dzieci do sierocińca. Jednak w czasach Rousseau jeszcze był słyszalny głos rozumu. Emila potępiono, za to dwieście lat później nikt nie potępił dr B. Spocka, którego pseudopedagogika jest logicznym przedłużeniem naturalizmu wychowawczego Emila.
Od tego czasu człowiek w filozofii, i co za tym idzie, w umysłach ludzkich, powoli zaczął zajmować pierwsze miejsce. Zarzucono rozważania na temat ostatecznego celu człowieka, zanegowano wychowanie chrześcijańskie, a to miało zaowocować zastąpieniem Boga człowiekiem, co okazało się w ostatecznym rozrachunku niszczącym dla człowieka.
Oddźwięk tej filozofii znajdujemy w słowach M. Gorkiego: Człowiek – to brzmi dumnie. Przez ile lat powtarzano te słowa, by udowodnić słuszność zbrodniczego systemu komunistycznego. Systemu, w którym celem stal się już nawet nie człowiek a społeczeństwo. Człowiek stal się trybem użytecznym lub nieużytecznym w mechanizmie budowania przyszłego społeczeństwa i nowego utopijnego ustroju. Oczywista konsekwencja tej ideologii to pedagogika A. Makarenki. To właśnie od Gorkiego Makarenko przejął wiarę w możliwość przeobrażenia się człowieka, pod wpływem kolektywu, który buduje komunizm. W świetle tego etyka Pawki Morozowa okazuje się tylko normalnym skutkiem systemu wychowawczego. Jeśli dla nas denuncjacja własnego ojca jest czynem nie tylko niegodnym, ale i obrzydliwym, dla Pawki Morozowa jest to normalne zadanie, które prowadzi do upragnionego celu, dodajmy celu, który jawi mu się jako dobry.
Tak samo system wychowawczy Hitlerjugend, promujący silną i zdrową germańską rasę, kult wodzostwa i bezwzględność w dążeniu do celu, w sposób logicznie wynikający z założeń uczył dzieci i młodzież okrucieństwa i bezwzględności. Nic w tym dziwnego – wychowywano dla „Wielkiej Rzeszy Niemieckiej”, więc środki powinni były być odpowiednie dla osiągnięcia celu.
Systemy wychowawcze dwóch najgorszych europejskich totalitarizmów – komunizmu i narodowego socjalizmu - mają ze sobą wiele wspólnego. Czyniąc człowieka narzędziem dla osiągnięcia celów „wyższych” charakteryzują się pogardą dla człowieka jako takiego, a co chyba najbardziej istotne – pogardą dla wychowanka. Wydawałoby się, że wraz ze zniknięciem tych ustrojów, zanikły i ich systemy wychowawcze. Nic bardziej błędnego – nasze dzieci wychowywane są systemem liberalnym, który (wbrew swej nazwy) jest w wielkiej mierze spadkobiercą systemów totalitarnych.
Gdy mowa o tym, co się dzieje w naszych szkołach, najczęściej używa się określenia „nie ma żadnego wychowania”. Nie jest to prawda. Od lat systematycznie wprowadza się spójny system wychowawczy, który ma określony cel i przyporządkowane temu metody i środki. Zwraca uwagę na to prof. B. Wolniewicz w cytowanej wypowiedzi, mówiąc o działaniach wielu psychologów i urzędników oświatowych, podejmowanych w imię samorealizacji młodzieży i przyjaznej szkoły. Wydaje się jednak, że „samorealizacja” i „przyjazna szkoła” jako cel działania są tylko kamuflażem dla celu nadrzędnego, który jest stworzenie społeczeństwa jednolitego, składającego się z ludzi niezdolnych do myślenia i wyciągania wniosków, niezdolnych do rozróżniania dobra od zła i łatwych do prowadzenia. Trzeba podkreślić, że jest wielu działaczy, psychologów i pedagogów, którzy w dobrej wierze ulegają propagandzie dotyczacej „samorealizacji” i „przyjaznej szkole”, a zasadniczo bezwiednie realizują cele postawione przez (nazwijmy rzecz po imieniu) światową masonerię, posługując się środkami, wypracowanymi przez socjotechników.
Czym się charakteryzuje obecny system wychowawczy? Przedtem, niż odpowiemy na to pytanie, przypomnijmy, że pod określeniem „system wychowawczy” rozumiemy całokształt zamierzonych oddziaływań tak środowiska społecznego (składa się na niego rodzina, kontakty społeczne, obyczajowość, wiara, system religijny) jak i wychowanie instytucjonalne (czyli planowe działanie takich instytucji jak szkoła, przedszkola, internaty itd.) Sukces wychowawczy w szerokim zakresie można odnieść wtedy, gdy oba czynniki są spójne. W tym przypadku określenie „sukces wychowawczy” należy rozumieć jako osiągnięcie zamierzonych celów. Właśnie spójność społecznych dążeń (w tym również dążeń rodziny) z systemem wychowawczym umożliwiło Niemcom wychowania w trybie szybkim „nadludzi”, okrutnych i pełnych pogardą do wszystkiego, co nie aryjskie, posłusznych jednocześnie swoim dowódcom i gotowym na wykonanie każdego rozkazu. Z drugiej strony brak spójności tych dwóch czynników uchroniło pierwsze dwa pokolenie w powojennej Polsce. Zbyt silne jeszcze więzi wiązały rodzinę, zbyt mocna jeszcze była wiara przodków i zbyt świeża jeszcze była krew przelana za Ojczyznę, by system instytucjonalny mógł wziąć górę nad wychowaniem rodzinnym i zniszczyć młode umysły.
Wróćmy jednak do stosowanego obecnie systemy wychowawczego. Daje się zaobserwować ogromna spójność miedzy środowiskiem społecznym a systemem szkolnym. Zacznijmy od wspomnianej już „samorealizacji”. Termin ten zrobił oszałamiającą karierę w ostatnich latach. Pochodzący od S. Kierkegaarda jest zasadniczo innym ujęciem „realizacji człowieczeństwa”, propagowanej przez J.J. Rousseau. Samorealizacja rozumiana jest jako dążenie do realizacji swoich talentów, do zgody z samym sobą, spełniania swego powołania życiowego. Jest również warunkiem szczęścia duchowego i wewnętrznego spokoju człowieka. Wbrew pozorom nie ma to nic wspólnego z nauka katolicką i z powołaniem człowieka do zbawienia. Jednak koresponduje brzmieniowo z językiem religii, co sprawia wrażenie, że samorealizacja jest innym wyrazem katolickiej „odpowiedzi na powołanie”. Tak samo jak równoległe pojecie „samoakceptacji” zaczyna funkcjonować w miejsce nakazu – kochać bliźniego „jak siebie samego”. W ten sposób termin zaczął funkcjonować w całym społeczeństwie – w duszpasterstwie, w mediach wszelkiego rodzaju, w szkolnictwie itd. Różnice się zatarły, samorealizacja jako taka stała się celem. Nic dziwnego więc, że pisma i wszelkie reklamy nawołują do samorealizacji. A środki, które poleca są bardzo proste i łatwo dostępne – poczynając od kosmetyków, wycieczek, piciem coca-coli, żuciem gumy by dojść do bycia człowiekiem sukcesu w biznesie i realizacji siebie w seksie. I nie ma chyba sensu podkreślać, ze ta „samorealizacja” nie ma nic wspólnego z pracą nad sobą i kształtowaniem charakteru. Nie ma też nic wspólnego z chrześcijańskim rozumieniem realizacji powołania, bo nie ma w niej miejsca dla Boga. Przygotowanie dzieci do takiej właśnie samorealizacji stawiane jest jako cel nowej szkole i przyjmowane jest z sympatią przez rodziców i nauczycieli, którzy jednak niestety nie zdają sobie sprawy z tego, co właściwie rozumie się pod tym terminem.
Ostatnio jesteśmy świadkami zaskakująco szybkiej laicyzacji społeczeństwa, mieniącego się katolickim. Ujawnia się ona szczególnie w zmianach stosunku do rodziny. Rodzina od dawna jest przedmiotem ataku sił masońsko-lewicowych, jednak przez dłuższy czas wydawało się, że jest bastionem nie do zdobycia. Aby rozbić rodzinę zastosowano i stosuje się prawdziwie szatańskie środki. Nie miejsce tu na ich omawianie, starczy wspomnieć, że doprowadzono do pełnej społecznej akceptacji tzw. „związków partnerskich”. Katoliccy rodzice takich par, nie tylko, że nie sprzeciwiają się „związkom”, ale często wspomagają je finansowo i usprawiedliwiają tym, że „teraz takie nastały czasy i zwyczaje”. W tym samym czasie na ulicach miast pojawiają się „parady równości”, w szkołach głosi się prelekcje o tolerancji, organizuje się spotkania z przedstawicielami „mniejszości seksualnych” i naucza się wychowania do życia w rodzinie. Nauczanie tego przedmiotu jest sprawą bardzo drażliwą. Zastąpił on dawne „przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej” i okazał się najbardziej nieudanym eksperymentem na dzieciach i młodzieży. Jedyną rolę, którą ten przedmiot pełni jest niszczenie wrodzonego wstydu i dodatkowe rozbudzanie i tak nadmiernie już rozbudzonego zainteresowania sprawami płci. Przedmiot ten, wykładany czasami z wielkim poświęceniem przez ludzi dobrej woli, którzy uważają, że w ten sposób wprowadzają przeciwwagę dla demoralizujących działań innych środowisk, wpisuje się dokładnie w zamierzenia socjotechniki. W ten sposób, zamiast być przeciwwagą, staje się pomostem dla demoralizujących treści, głoszonych przez laicki świat.
Wspomnieliśmy wyżej, że celem „nowego wychowania” jest urobienie społeczeństwa bezkształtnego, amorficznego, któremu będzie można nadawać taką postać, jaką w danej chwili zażyczy sobie kolejny przywódca. Wychowawcy, czy może lepiej powiedzieć moderatorzy, tego społeczeństwa oddzieczyli po etosie Pawki Morozowa pogardę dla poglądów, które nie są zgodne z tym, co dziś nazywa się poprawnością polityczną, a po ideologach Hitlerjugend hasło Starzy, zróbcie nam miejsce! Hasło to odnowiło się z całą mocą we Francji w 1968 r. Dodano do niego kolejne: zabrania się zabraniać i w ten sposób dochodzimy do obecnego stanu rzeczy. Mamy społeczeństwo, które nie ma już żadnych ideałów i autorytetów. Jak doda się do tego hasło róbta co chceta, wraz z całą kłamliwą otoczką, udającą działanie na rzecz chorych dzieci, puzzle zaczynają układać się w czytelny obrazek. Widzimy ten obrazek już wiele lat i nie umiemy spojrzeć na niego pod właściwym kątem. Najpierw widzieliśmy go w Stanach, gdzie tragiczny stan szkół stal się przysłowiowy. Nie interesowały nas strzelaniny w szkołach, samobójstwa i zabójstwa uczniów, paradowanie nago w imię wolności poglądów – to było za daleko, nie martwiliśmy się. Potem u nas były pewne oznaki, było widać, że idziemy tą samą drogą, ale cały czas usprawiedliwialiśmy się tym, że nie mamy wpływu na nic. A jeśli ktoś wołał o opamiętanie się, o działanie, nikt go nie słyszał. Tylko na falach Radia Maryja można było „bić na alarm” i oczywiście – zostać przez inne media zakwalifikowanym jako „oszołom”.
I tak, powoli, ustalił się stan, który można określić jako dobrze manipulowaną pajdokrację. Dzieci zaczynają nami rządzić (za naszym przyzwoleniem), a tymi dziećmi manipulują ci, którzy pragną rządzić światem.
Pewnym, bardzo istotnym elementem manipulacji było usunięcie filozofii ze szkół, a na dodatek wmówiono ludziom, że filozofia to nie żadna nauka. A jednak – błędne poglądy filozoficzne okazały się bardzo przydatne do stworzenia pojęć, którymi można manipulować ludźmi. I tak wmówiono nam, że dzieci obecnie należy wychowywać nowocześnie, że dla dobra dzieci należy pozwolić im na wszystko, ze należy uczyć ich być przebojowymi i dać im przyjazną szkołę. W tej „przyjaznej” szkole mają pełną wolność: ubierają się w dowolnie wybrany przez siebie sposób, jeśli chcą mogą imitować znaną osobę show biznesu, jeśli zechcą mogą założyć wszelkie oznaki, nawet satanistyczne; mogą używać telefonów komórkowych, walkmanów, kalkulatorów, mogą jeść i pić w czasie lekcji, bo akurat wtedy są głodne, mogą wymagać „tolerancji” i ubliżać nauczycielom, wszystko mogą. Tylko czy ta szkoła jest rzeczywiście dla nich przyjazna?
Zniszczono w sposób świadomy autorytet nauczyciela i w ogóle autorytet dorosłego, ośmieszono wiek starszy. Pracowano na to wiele lat. Wiele razy za czasów stalinizmu, realnego socjalizmu i socjalizmu „z ludzka twarzą” robiono negatywne selekcje w gronie nauczycieli. Po zmianach ustrojowych można było się spodziewać chociażby próby naprawienia systemy szkolnego. Nic takiego nie nastąpiło, wręcz przeciwnie – zupełnie świadomie wprowadzono zmiany, o skutkach, których z gruntu wiadomo, że musza być fatalne. Dodajmy – są to zmiany, których cel postawiono jeszcze w czasach realnego socjalizmu. Wydawało się, że jakimś wyjściem będą szkoły prywatne. Okazało się jednak, że są to szkoły, w których wprowadza się programy szkodliwe, takie jak medytacje, wychowanie zdrowotne i inne tego typu, są to szkoły steinerowskie, lub szkoły, które mają w nazwie przymiotnik „katolicka”, a katolickimi wcale nie są, a to wszystko odbywa się za społecznym przyzwoleniem. I co jest bardzo istotne – wpisuje się w ogólny plan wychowawczy, opracowany na biurkach socjotechników liberalnych. Wmawia się bowiem rodzicom, że oddają dziecko do dobrej, bo płatnej szkoły; dobrej, bo mającej program „uznany na zachodzie”; dobrej, bo realizującej nowoczesne metody a rodzice wierzą w to bezkrytycznie. W ten sposób rozszerza się krąg wpływów nie tylko ideologii lewicowej, ale i niezwykle niebezpiecznych dla duszy metod wschodnich. Oczywiście te uwagi nie dotyczą wszystkich szkół prywatnych – zagrożenie jednak istnieje i to na dużą skałę.
Powróćmy do podstawowego pytania – czy jakaś reforma szkolna będzie w stanie naprawić sytuację w szkolnictwie. Na pewno częściowo tak. Lecz musiałaby to być reforma całkowita, gruntownie zmieniająca treści nauczania, wprowadzająca dyscyplinę, całkowicie nowy model. Reforma jednocześnie strukturalna i programowa, której celem byłoby wychowanie człowieka myślącego. Tego się nie da zrobić bez ścisłego połączenia z chrześcijaństwem, bez religii i wiary. Tzw. „szkoła bezwyznaniowa” nie jest w stanie sprostać temu zadaniu. Naprawa jest możliwa, pod warunkiem, że będzie aprobowana przez państwo i społeczeństwo. Jeśli nie będzie pełnej aprobaty, co oznacza nie tylko naprawę państwa, ale również całkowitą zmianę modelu życia i powrót do etyki katolickiej, żadna reforma szkolnictwa nie pomoże. Taka zmiana jednak nie jest łatwa, lecz jest ona jedyną szansą dla przyszłych pokoleń. Warto jest zacząć chociażby od drobiazgów, jak na przykład od osławionych już mundurków, lecz nie wolno się tym zadowolić i na tym zatrzymać. W innym wypadku coraz bardziej będzie się pogłębiać zapaść cywilizacyjna, w której obecnie się znajdujemy. I zamiast wprowadzać Królestwo Boże, będziemy realizować cywilizację śmierci.
Czy jest jeszcze nadzieja dla Polski? Otóż tak po ludzku – nadziei nie ma, możliwość realizacji reformy szkolnictwa przy jednoczesnej naprawie państwa w obecnych czasach jest tak ograniczona, że realne są tylko zmiany fragmentaryczne. Te z kolei nie uzdrowią sytuacji. Ale to – po ludzku. Jednak głęboko ufam w to, że Maryja, Królowa Polski nie zostawi nas bez pomocy i da nam okazję by obudzić się z letargu i ratować zdrowie Narodu. Obyśmy tylko tej okazji nie przeoczyli!
8 listopada 2006