Strona główna
Internetowej
Gazety Katolików
Stanisław Krajski
Bez komentarza


Fragmenty artykułów zamieszczonych na stronie A6 „Rzeczpospolitej” z 8 stycznia 2007 r. – wyboru i wytłuszczeń dokonał Stanisław Krajski

Paweł Milcarek
Dramat w trzech aktach na warszawskiej scenie
Autor jest filozofem i publicystą, adiunktem na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Redaktor naczelny kwartalnika "Christianitas", doradcą marszałka sejmu Marka Jurka

Co by było, gdyby arcybiskup Wielgus utrzymał swoje stanowisko arcypasterza Warszawy? Ci, którzy w ciągu ostatniego tygodnia zgłaszali zastrzeżenia wobec osoby o tak pokręconym życiorysie i nazbyt widocznym nawyku krętactwa, argumentowali, że rządy abp. Wielgusa będą oznaczały nolens volens, zmianę pojęcia uczciwości, że za przyzwoite i dopuszczalne uznane zostanie publicznie to, co jest niedopuszczalne w świetle prawego sumienia, przykazań Bożych, a także w świetle dyscypliny kościelnej sprecyzowanej przez prymasa Wyszyńskiego (zakazującej księżom własnych rozmów z esbekami). (...) Właśnie fakt wprowadzenia abp. Wielgusa na stolicę warszawską - po tych wszystkich zgorszeniach, których autorem był on sam i ci, którzy go w takim postępowaniu utwierdzali - mógł przecież oznaczać tylko jedno. Że stare winy oraz świeże krętactwa nie są przeszkodą, by obejmować ważne urzędy. Że wystarczy tylko po wszystkim wyrazić skruchę, której echem będzie pobłażliwe: właściwie nic się nie stało. (...) Uroczysta msza w archikatedrze od początku przekształciła się w gorszący wiec poparcia dla "skrzywdzonego" abp. Wielgusa. Przez chwilę wydawało się, że jest to jedynie trudna do opanowania emocjonalna akcja poczciwych słuchaczy Radia Maryja, skołowanych przez o. Rydzyka, idącego w antylustracyjnej pasji krok w krok z abp. Życińskim. To oni zagłuszyli komunikat o chcianej przez Rzym rezygnacji gwałtownym krzykiem "nie! " - którego w swej skrusze nie próbował powstrzymać rezygnujący arcybiskup. Ale okazało się, że najgorsze jeszcze przed nami: w swej homilii kard. Józef Glemp wystąpił z agresywną apologią życia abp. Wielgusa, nie cofając się przed usprawiedliwieniem zdrady przez pragnienie pracy naukowej, lekceważąc wyniki, do jakich doszła Kościelna Komisja Historyczna, i uderzając wprost w Instytut Pamięci Narodowej. Padły słowa, których nigdy nie spodziewalibyśmy się po dziedzicu Prymasa Wyszyńskiego - a oklaski, które potem rozbrzmiały w świątyni, dały znać, że wokół tych słów zawiązała się jakaś monstrualna wspólnota przyzwolenia na zdradę (o ile tylko popychała do niej kariera i krzyki ubeka) i zalecenia pozostawienia pamięci Kościoła i narodu w chorym stanie, bez próby jej oczyszczenia w stylu Jana Pawła II. Homilia kard. Glempa była inkrustowana pięknymi cytatami biblijnymi, przykładami prawdziwych bohaterów wiary, lecz tak naprawdę kardynał przemawiał znanymi nam od dawna wersetami z "Gazety Wyborczej", i to z działu telefonicznej opinii publicznej na temat piekła lustracji. A klaskali mu ci, których do tej antylustracyjnej retoryki "Wyborczej" nawrócił ostatnio o. Rydzyk i abp Głódź. I tak właśnie się stało - kolejna szansa na wyjście z tego kryzysu w sposób czysty została częściowo zmarnowana


Piotr Semka
Ryk i milczenie w archikatedrze św. Jana

Na naszych oczach narodził się w tych dniach nowy mit w umysłach wielu ludzi polskiego Kościoła. Mit ciosu w plecy, spisku polityków i mediów na rzecz utrącenia arcybiskupa "którego osoba komuś najwyraźniej przeszkadzała".
W bardzo podobny sposób widzieli także wydarzenia ostatnich dni uczestnicy niedzielnej mszy świętej w katedrze i późniejszej pikiety pod pałacem prymasów Polski na Miodowej w obronie abp. Wielgusa. Tam - po raz pierwszy po wojnie - decyzja Stolicy Apostolskiej była otwarcie kontestowana, a ów protest, ów głośny ryk "nie!" nie spotkał się z żadną reprymendą czy choćby komentarzem ze strony zgromadzonych w katedrze wysokich przedstawicieli polskiego Kościoła.

Boję się, że homilia prymasa Glempa mogła przekonać hałaśliwych zwolenników abp. Wielgusa, że ich protest nie jest bez podstaw. Że wystąpili w słusznej obronie nieposzlakowanego kapłana "skazanego bez sądu", "na podstawie świstków". (...) Ujawnienie dokumentów z IPN nie zmieniło tonacji kampanii. Pojawiły się za to nowe emocjonalne tony mające osłabić krytykę dawnych czynów metropolity warszawskiego. Padły słowa abp. Sławoja Leszka Głodzia o "kamienowaniu ludzi" i bp. Andrzeja Suskiego o "szwadronie śmierci cywilnej". Inni hierarchowie, jak biskup Antoni Dydycz, snuli wizje dziennikarskiego totalitaryzmu porównywalnego ponoć z rzeczywistością PRL. W sytuacji, gdy nie sposób było już zaprzeczać faktom, upartą obronę abp. Wielgusa trudno było już odczytywać inaczej niż jak korporacyjna solidarność. Niewielu biskupów wypowiadało się w innym tonie. Abp Tadeusz Gocłowski już w piątek 5 stycznia wyraził opinię, że na miejscu metropolity warszawskiego zrezygnowałby ze biskupiej posługi. Biskup koszalińsko-kołobrzeski Kazimierz Nycz, składając noworoczne życzenia, stwierdził, że chciałby, aby w 2007 roku "Kościół do końca, szczerze, nawet czasem do bólu, potrafił się uporać z problemami, jak chociażby lustracja, która jest bombą z opóźnionym zapłonem". Ale istotę problemu najlepiej ujął chyba biskup siedlecki Zbigniew Kiernikowski, który 6 stycznia wskazywał, że "kryzys tajemnicy Kościoła polega na tym, że ktoś szuka siebie, zagubiwszy relację do Jezusa Chrystusa". Były to jednak - powtórzmy i podkreślmy - głosy odosobnione. Pozostali członkowie episkopatu albo milczeli, albo bronili w zaparte nowego arcybiskupa Warszawy. (...). Oby obrońcy abp. Wielgusa nie zechcieli za jakiś czas odreagować porażki. To silne lobby. Reprezentują je choćby biskup warszawsko-praski Sławoj Leszek Głódź i nuncjusz Józef Kowalczyk. (...) Trudno mi zakończyć ten tekst rytualnymi hasłami o wierze w zbiorową mądrość polskiego Kościoła lub nadzieją na uzdrawiającą interwencję Rzymu. Oba te czynniki okazały w ciągu ostatniego kryzysu albo swoją powolność, albo zawodność. Może kiedyś takie frazy łatwiej spływałyby mi z pióra na papier. Nie dziś, gdy w uszach mam jeszcze niedzielny ryk z katedry św. Jana. Ryk, na który zabrakło odważnej reakcji pasterzy.


Ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski – kapłan Opus Dei
Ambroży na biskupa Kościoła nad Wisłą

(...) Księża młodego pokolenia dobrze wiedzą, że czasy "my wiemy lepiej o wszystkim" dawno minęły. W większości spraw to wierni wiedzą lepiej. Potrafią myśleć i oczekują od księdza, by odpowiadał rzeczywiście na ich pytania, by potrafił uzasadnić wiarę i nadzieję. Od lat poświęcam wiele czasu na organizowanie i głoszenie rekolekcji dla księży. Staram się, by były to dni autentycznego wyciszenia i rozważania podstawowych prawd o kapłaństwie. Staram się powtarzać to, co mnie samego zafascynowało u świętego księdza, którego poznałem, ks. Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei. Uczył, że kapłaństwo to nie kariera, wymaga całkowitego oddania i służby. Pokora, pracowitość, ofiarność to podstawowe cechy kapłana. Celibat wynika z miłości do Boga i do ludzi. Z łaską Bożą i pomocą braci kapłanów jest to możliwe. Braterstwo kapłańskie nie wynika z układów na wzór partii politycznej, korporacji lub mafii, lecz z wiary w Ewangelię. Księża powinni też mieć mentalność świecką, kochając autonomię świeckich. Rekolekcje te pozwoliły mi poznać wielu księży z niemalże wszystkich polskich diecezji. Łączy mnie z nimi przyjaźń i wspólne pragnienie życia kapłaństwem na sto procent. Sądzę, że w Polsce można znaleźć tysiące kapłanów realizujących we własnym życiu to, co znają z Ewangelii: "Pasterz jest dobrym pasterzem tylko wtedy, gdy oddaje swe życie". Ci, księża pragną mieć takiego biskupa, jak opisywał Jan Paweł II w swej przedostatniej książce "Wstańcie, chodźmy!". To księża, którzy nie żyją przeszłością. Na co dzień walczą o to, by kościoły się nie opróżniały, by młodzi zawierali małżeństwa, by dzieci były chrzczone. Lista frontów walki i pracy jest nieskończona. Starają się, jak mogą, utwierdzać wiernych w wierze. Nie interesuje ich specjalnie lustracja. To słowo zresztą nie pojawia się w Ewangelii ani w literaturze ascetycznej. Oni nie występują w mediach, bo wiedzą, że na tym trzeba się znać i od tego są świeccy. Wiedzą też, że jeżeli wystąpią i powiedzą to, co sumienie im każe mówić, mogą znaleźć naganę w środowisku, od którego oczekiwaliby zrozumienia. W niedzielę rano tym księżom spadł kamień z serca, gdy zobaczyli "starego Prymasa wchodzącego do katedry warszawskiej", trzymającego pastorał (znak władzy). Oni nie mają czasu ani chęci wczytywania się w akty, oznajmienia komisji itp. Wierzą, że w Polsce przyszedł czas na zmianę pokolenia biskupów. Wśród nich w ostatnich dniach zaczęło krążyć powiedzenie: "Ambroży na biskupa". Warto tę historię przypomnieć. W czwartym wieku w Mediolanie nominacja biskupa doszła do martwego punktu. Zawiłość nieco podobna do naszych czasów ze względu na domieszkę polityczną. Historia opowiada, że dziecko zaczęło wołać "Ambroży na biskupa". Tłum podchwycił to hasło i Ambroży, wtedy jeszcze katechumen, został ochrzczony i wyświęcony na biskupa. Sprawa się udała, bo dziś czcimy Ambrożego na ołtarzach, a do tego wniósł niemały wkład w nawrócenie wielkiego św. Augustyna. Czy nie nadszedł czas, by nad Wisłą powtórzyć hasło: "Ambroży na biskupa". Przecież nie brak nam dobrych pobożnych i wykształconych i w sile wieku księży, którzy nic nie muszą nikomu tłumaczyć o swojej przeszłości.



12 I 2007